piątek, 5 lipca 2013

Ktoś odszedł - ktoś przybył - opowieść o Kaju

W niedzielne popołudnie po przejściu burzy powietrze znowu nadawało się do oddychania. Psy chodziły za mną już od soboty oczywiście w sprawie spaceru, więc gdy tylko brzęknęły klucze i wyciągnęłam swoje spacerowo- rowerowe buty, rzuciły się radośnie w kierunku furtki.
Kaj - ten mały czarny kundelek już z tej wyprawy nie wrócił.
A jego historia zaczęła się 14 lat temu, kiedy to jako szczeniak  trafił do pewnej rodziny, która miała go kilka miesięcy i oddała do schroniska podobno z powodu urodzenia się dziecka.
Potem zabrano go do kolejnego domu i znowu wylądował w schronisku , właściwie nie wiem ile razy tak wędrował, ponieważ  przejęliśmy  Kaja razem z domem i nie był  zupełnie nasz.
Kiedy zamieszkaliśmy razem musiał podporządkować się naszej Hexi, ale z tym nie było problemu ponieważ dobrze się znali. Gdy do ferajny dołączyła Birka, walka o władzę rozgrywała się pomiędzy sukami, a Kaj był szczęśliwy, że ma towarzystwo.
Dziwny był  i jak zwykle to bywa to ludzie " zgotowali" mu tę dziwność. Przejawiała się między innymi  upodobaniem do wychodzenia uparcie szukanymi dziurami w siatce i włóczeniem się po okolicy. Chodził po śmietnikach, odwiedzał "fabrykę psów" sąsiadów, ale zawsze był w zasięgu domów- do lasu nigdy nie uciekał. Był w komitywie ze wszystkimi mieszkańcami, bo też był przyjaznym  pieskiem. Ale - co mnie najbardziej irytowało - nie reagował na wołanie, wtedy zwykle odwracał się i z szaleństwem w oczach biegł w przeciwnym kierunku. Wszelkie próby uniemożliwienia mu ucieczek nie udawały się - ciągle wynajdywał nowe dziury i sam je robił - mamy do ogrodzenia niezwykle rozległy teren - a on przeciskał się pomiędzy drutami w siatce leśnej.
Ta mania stała się dla Kaja przyczyną kolejnego dramatycznego przeżycia, a dla mnie przykładem ludzkiej podłości.
Pewnego zimnego piątkowego wieczora w styczniu 2011 wróciłam do domu i na podwórku była tylko Birka. Było już ciemno i trochę się zaniepokoiłam gdzie jest Kaj, zwykle o tej porze nie włóczył się już nigdzie. Za jakąś godzinę zaczęłam go szukać. Zaglądałam w rowy wzdłuż drogi - bo może potrącił go samochód, obeszłam też okoliczne zabudowania. Nazajutrz - dalsze poszukiwania, w przyległych do naszego lasu wioskach, na poboczach, przy leśnych drogach - i  nic -przepadł bez śladu. Przyszło mi na myśl, że może go ktoś zabrał do samochodu - ale z drugiej strony wiedziałam, że on do obcych ludzi nawet by nie podszedł, a co dopiero, żeby dał się złapać? Niemożliwe. Inna sprawa - znajomi - wtedy nawet chętnie wskakiwał do samochodu.
Minął dokładnie miesiąc. Nasza Birka została sama i żal było na nią patrzeć - wychowała się w gromadzie, pół roku wcześniej odeszła Hexi, a teraz zabrakło Kaja.
Już jakiś czas szukaliśmy  nowego pieska, ale pechowo nikt nie miał szczeniaków - chcieliśmy posokowca lub jakąś inną myśliwską rasę.
Gdy wracał temat psa znajomi mówili - idź do schroniska. Jakoś miałam opory żeby tam pójść, nie dlatego, że nie chciałam psa ze schroniska, ale dlatego, że samo pójście tam i oglądanie psiego nieszczęścia w takiej ilości, było ponad moje siły.
Ale pewnego piątku uległam - zebrałam się i pojechałam.
Pracownica zaczęła mnie oprowadzać - weszłyśmy w pierwszą alejkę - idę, zaglądam do klatek, przeszłam koło kilku i nagle widzę - w jednej siedzi nasz Kaj!!!!! Jak go zobaczyłam wpadłam w histerię - co mi się nigdy jeszcze nie zdarzyło - zaczęłam płakać i szlochając wykrzykiwałam, że to mój pies i myślałam, że nie żyje, no nie umiałam się uspokoić! I że muszę go natychmiast stąd zabrać!
Ale to niemożliwe - na to pani ze schroniska - najpierw trzeba przejść procedurę adopcyjną - czyli odwiedziny pracownika sprawdzającego warunki i to potrwa kilka dni.
A ja - że to przecież mój pies i nie będzie tutaj ani chwili dłużej !!! Widząc mnie taką histeryczną pani stwierdziła, że jak udowodnię, że to mój pies - czyli pokażę jego książeczkę zdrowia oraz zapłacę za jego pobyt, to mogą go w drodze wyjątku wydać dzisiaj.
Popędziłam więc szybko do domu po dokumenty (30 km) i z powrotem, tak żeby zdążyć do 15, bo potem zamykają biuro ! Udało się - zdążyłam, zapłaciłam i zabrałam Kaja.
Był zupełnie oszołomiony. Gdy przyjechałam do domu okazało się, że w nerwach moje klucze zatrzasnęłam wewnątrz, wtedy gdy przyjechałam po dokumenty.
No i staliśmy pod domem czekając na męża. Luty - zimno, więc poszłam z Kajem do sąsiadki. A on w kolejnym innym miejscu dopiero zaczął dziwnie się zachowywać, więc by nie robić sensacji wróciłam na swoje podwórko. Kaj stał jak ogłuszony pod drzewem i nie reagował na nic, nawet chyba nie czuł, jak bardzo jest zimno. Dopiero jak wrócił mąż i z domu wybiegła Birka, trochę pomachał ogonkiem. Ale zaraz wpadł znowu w jakieś dziwne odrętwienie i całą noc przeleżał w jednym miejscu na chodniku - nawet nie wskoczył na swój fotel.

                                                           Kaj w dniu powrotu do domu

Dochodził do siebie kilka dni, a ja cały czas zastanawiałam się skąd  wziął się w mieście ?
Zaginął w piątek, a w niedzielę z jednej z ulic zgarnęła go straż miejska.Wobec tego nie było żadnej możliwości, aby przeszedł w jeden dzień 30 km i sam doszedł do miasta! Pozostał tylko samochód, do którego musiał wskoczyć dobrowolnie.
Istniała tylko jedna możliwość - sąsiad z "fabryki psów". A ponieważ zanim zaczęły się niesnaski związane z permanentnym ujadaniem dwudziestu kilku yorków i brakiem reakcji na nasze delikatne prośby i aluzje na ten temat, to odwiedzaliśmy się nawzajem. Kaj dobrze ich znał i zaproszony do samochodu bez problemu by wskoczył.
Nasze przypuszczenia potwierdzili inni sąsiedzi - nieraz widzieli jak tamci odganiali Kaja, który siedział pod ich płotem, a siedział, ponieważ tam ciągle któraś z dwudziestu suk miała cieczkę!
Oczywiście rozumiem, że mogło to być denerwujące, ale żeby wywozić psa i wyrzucić go gdzieś w mieście !!! Trzeba nie mieć sumienia i serca. Do głowy mi nie przyszło, żeby szukać go w schronisku -  bo niby skąd by miał się tam wziąć??? Ale gdybym podejrzewała taką możliwość, to nie siedziałby tam cały miesiąc.
Każdy sądzi według siebie i taka podłość nie mieści mi się w głowie.
Od powrotu ze schroniska Kaj zdziwaczał jeszcze bardziej - doszła mania jedzenia jakby na zapas, chodził po domu i węszył bez przerwy szukając jedzenia.
Utuczył się przez to bardzo, lecz kilka tygodni temu schudł nagle, zaczął coraz wolniej chodzić, kaszleć i wyglądało to na problemy sercowe. Można było spodziewać się, że nie pożyje już zbyt długo.
Tak więc z tego niedzielnego popołudnia 23 czerwca zachowam w pamięci ostatni obraz Kaja, jak skacze przez kałuże i biegnie obok mojego roweru.
Później został jak zwykle z tyłu i nie wiem, w którym momencie zboczył do lasu, aby tam pod jakimś drzewem dokonać żywota.
Szukałam go wieczorem i nazajutrz, ale nic z tego - psi instynkt kazał mu schować się w jakąś dziurę i skonać.

A w poniedziałek dołączył do nas bezrogi biały koziołek, którego nazwałam na pamiątkę trochę podobnie - Kajtek.
Cóż, życie toczy się dalej....