Chociaż moje życie wcale nie składa się wyłącznie z pożegnań, to tak właśnie dość dziwnie może wyglądać ten blog. A to dlatego, że dopiero tutaj mogę opisać wszystkie moje zwierzęta i zwykle w chwili, gdy już ich ze mną nie ma. To taka forma upamiętnienia zwierzaków, z którymi biegnie mi życie. W ten sposób łatwiej mi będzie zachować w pamięci naszą wspólną historię.
Baśka - pierwsza urodzona u nas przed prawie ośmiu laty koza wczoraj zakończyła swój żywot.
Dokładnie pamiętam dzień jej urodzin - 31 stycznia 2007 roku leżałam chora w łóżku i nie wychodziłam do kóz cały dzień. Rano dostały podwójną porcję siana i mąż wybył.
Pod wieczór byłam jakaś niespokojna i mimo gorączki stanęłam na progu domu, aby posłuchać odgłosów z koziarni, ponieważ za tydzień - dwa spodziewaliśmy się wykotów. Niby nic nie słyszałam, ale jednak postanowiłam sprawdzić.
Weszłam - a koło Klary stała śliczna, czyściutko wylizana kózka. Pierwsza nasza ! Kiedy tylko mogłam siadałam na kostce słomy i patrzyłam na malutką Baśkę - jak fajnie bryka, jak pije mleko. A ona nauczyła się wskakiwać mi na ręce. Gdy tylko wchodziłam do koziarni Baśka wskakiwała na kostkę słomy, odbijała się i już była u mnie. Postękiwała zadowolona z siebie i mogła tak siedzieć bardzo długo, a nawet czasem zasypiała mi na rękach.
Czas mijał - kózka wyrosła na ładną kozę, specjalistkę we wspinaczce po rosnące możliwie jak najwyżej kąski. Ach te kozy - tam wysoko rosną na pewno najlepsze ! Czasem też była marudna, jak jej coś nie pasowało, meczała swoim dość dziwnym głosem. Zresztą każda koza ma swój charakterystyczny, niepowtarzalny głos.
W maju 2008 roku urodziła koźlę - niestety nieżywe. Za to mieliśmy dużo dobrego "basinego" mleka.
A gdy latem w 2011 Baśka urodziła śliczną Barbie, niestety okazała się bardzo histeryczną matką. Nie zaakceptowała faktu bycia mamą, nie chciała karmić i uciekała od koźlątka.
Cóż było robić - staraliśmy się kilka razy dziennie dostawiać małą do wymienia i pilnowaliśmy, żeby nic się nie stało. Z upływem czasu było coraz lepiej ale ile nerwów nas to kosztowało !
Aż po jakimś prawie miesiącu spały już razem przytulone do siebie.
Lato 2011 roku kończyło się, a na nas spadały kolejno problemy z kozami - opisałam je w poprzednim poście.
W styczniu tamtej feralnej zimy zachorowała też i Baśka. Po dwóch miesiącach udało się ją wyprowadzić na tyle, że poruszała się na trzech nogach - w lewej przedniej pozostał przykurcz w stawie kolanowym.
I jakoś dawała sobie radę.
Niestety w lipcu tego roku Baśka znowu zaczęła niedomagać - weterynarz stwierdził problemy ze żwaczem. Ale kolejny raz udało się ją wyleczyć i kilka miesięcy było dobrze.
A od zeszłego tygodnia problemy powróciły - Baśka słabła, chociaż miała apetyt - zwłaszcza na dobre rzeczy, np. świeżą trawę ze szklarni, którą zostawiam zawsze na zimę dla kóz.
We wtorek po południu już nie miała siły ustać nawet na łokciach. Cały czas byłam koło niej, bo ciągle próbowała wstać i nie dając rady przewracała się na bok. Serce ściskało mi się z żalu, gdy patrzyłam na waleczną kozę walczącą ze swoją niemocą, a ja nie mogłam jej pomóc. Późnym wieczorem uspokoiła się i o północy zostawiłam ją przeżuwającą cofkę. Wydawało się, że lekarstwa zadziałały więc poszłam spać.
Rankiem niestety było już bardzo źle i wiedziałam, że to są ostatnie godziny naszej Baśki.
Nic już nie mogłam zrobić oprócz tego, że byłam z nią, głaskałam po szyi i za uszami, tam gdzie lubiła. Odeszła w nocy, spokojnie - sama , bo nie byłam w stanie jej towarzyszyć.
Żegnaj Baśka.
PS
Bardzo cicho w koziarni bez Baśki.