wtorek, 22 kwietnia 2014

A po co wam te kozy czyli jak to się zaczęło


Nasza historia z kozami miała swój początek w 2006 roku. Od trzech lat mieszkaliśmy w lesie, wokół domu mieliśmy kilka hektarów łąk i właściwie od początku mąż snuł opowieści o krowach, które będziemy kiedyś hodować. Wychowany w gospodarstwie babci, przez całe życie tęsknił do tych szczęśliwych, dziecięcych lat. Słuchałam o tych krowach, mleku, dojeniu  i chociaż w zasadzie lubię nowe pomysły,  a i szalone decyzje nie są mi obce, to jednak myślałam, że dla mnie - urodzonej i wychowanej w mieście byłoby to zbyt wielkie wyzwanie. Zawsze więc gdy rozmowa schodziła na plany i on znowu wzdychał do krów mówiłam - a ja wolę kozy. I na rozmowach się kończyło. Do czasu ! 
Pewnego lipcowego dnia usłyszałam, że dzisiaj przyjadą do nas kozy - tak jak chciałam. Dobre - JA CHCIAŁAM !
Totalnie zaskoczona nie wdawałam się już w żadne dyskusje nauczona doświadczeniem, że i tak na nic się zdadzą. Bo to już pewnie i postanowione i uzgodnione - oczywiście beze mnie, żebym nie miała możliwości zaprotestować.
Gdy o umówionej godzinie i w umówione miejsce podjechał bus i w środku zobaczyłam dużą, białą, przerażoną kozę z dwoma koźlętami, to niewiele myśląc postanowiłam - zabieramy je do nas.
Ten mój mąż jednak świetnie mnie zna !!!
Tak oto nasze gadanie i przypadek uratował kozie i jej koźlętom życie.
A było to tak. Pewni ludzie mieszkający w Szwajcarii spędzali urlop w okolicy i odwiedzali w swej rodzinnej wiosce sąsiadów  właściciela owej kozy. Kiedy zobaczyli akcję, gdy pijany gonił ją po podwórku z siekierą, zaproponowali pijakowi kupno, bo to był jedyny sposób na uratowanie jej życia. Dopiero gdy to zrobili, przyszła myśl - co też właściwie mają z nią - a właściwie z trzema kozami - zrobić.
Los chciał aby byli to znajomi naszego dobrego kolegi, który nieraz słyszał jak mąż coś tam mruczał o kozach dla mnie... Kolega zadzwonił z propozycją i mąż postanowił odkupić kozią rodzinkę od Szwajcarów. 
I w taki oto sposób zupełnie znienacka zostałam obdarowana kozami. 
Matka koza - Gośka - bo tak ją nazwaliśmy - była tak dzika, że każda próba podejścia kończyła się bodnięciem. Trochę lepiej było z jej maluchami - koziołkiem Filipem i kózką Klarą chociaż też były mocno wystraszone. Początkowo ulokowaliśmy je w małej przybudówce obok stodoły gdzie miały do dyspozycji duży, ogrodzony kawałek ogrodu. A na zimę dostały wysprzątaną ze wszystkich gratów i "przydasi" oborę, w której poprzedni właściciel trzymał byki.



 
28.04.2015 odnalazłam zdjęcia - Filip z grzywą,
  Klara i matka Gośka

Filip - prawdopodobnie w związku z przeżyciami z dzieciństwa - gdy podrósł okazał się bardzo agresywnym kozłem. Prawdę mówiąc bałam się go - kilka razy przy wyprowadzaniu bodnął mnie tak dotkliwie, że miałam wielkie, fioletowe sińce na nogach. Klara za to była przeurocza i milutka.
Kiedy wspominam te pierwsze miesiące z kozami to z jednej strony była ciekawość i radość, a z drugiej strony stres - zupełnie nic nie wiedziałam o hodowli jakiejkolwiek, a cóż dopiero o hodowli kóz. Informacje zdobywałam z trudem, nikt w okolicy ich nie hodował, więc rozpytywałam weterynarzy i szukałam książek. Najbardziej brak mi było wiedzy praktycznej, no bo skąd "miastowa" miałaby ją mieć???
I pierwszy duży błąd jaki popełniłam, to nie zauważyłam momentu kiedy należało odizolować Filipa od kóz. Wtedy gdy go wykastrowaliśmy było już zbyt późno i obie - Gośka i Klara były w ciąży.
Cóż było robić - wiem, że tak nie powinno było się stać, ale stało się i nic już nie można było poradzić.
W styczniu 2007 roku urodziła się Baśka, a w marcu parka, kózkę nazwaliśmy - Puci a koziołka - Paci. Klara okazała się świetną matką, natomiast Gośka upodobała sobie koziołka, a nie chciała karmić kózki. Było z tym dużo zamieszania - kilka razy dziennie trzeba było przytrzymać wywijającą rogami Gośkę aby nakarmić Puci. Wtedy jeszcze nie umiałam jej zdoić, tak aby bez stresu nakarmić malucha. Paci mógł za to pić do woli, bo to wyłącznie jego zaakceptowała.


Gośka z Pacim - zawsze razem

Tak mijał rok - kozy wypuszczałam za ogrodzenie i pasły się chodząc sobie dookoła domu po łąkach. Nikomu nie przeszkadzały, a nawet stanowiły swego rodzaju atrakcję.
W maju stało się nieszczęście - zawinił bezmyślny człowiek i głupi przypadek, przez co po raz pierwszy straciliśmy kozę - Filipa. Otóż pewnego dnia, oczywiście nie umówiwszy się wcześniej, przyjechał chłopak - "koparkowy" aby dokończyć robotę - ściąganie wierzchniej warstwy ziemi na podwórku. Trafia mnie gdy ktoś coś robi pod moją lub męża nieobecność, bo przede wszystkim nie rozumiem takiej samowolki, a poza tym zawsze z tego są jakieś problemy. I oczywiście kozy zobaczyły otwartą bramę a "koparkowy" nie umiał, jak twierdził, a ja myślę, że nie chciało mu się wygonić kóz na zewnątrz i zostawił je na ogrodzie. A kozy oprócz kwiatów znalazły też wiadro z kaszą, do którego zwykle nie miały dostępu. Filip jako najsilniejszy dorwał się do niego i zjadł parę kilo. Niestety nie dało się go uratować.
Ta pierwsza strata była dla mnie straszna - mimo, że nieraz boleśnie mnie potraktował, to jednak przecież go lubiłam. I po raz pierwszy przeszłam tę całą procedurę z weterynarzem i odbiorem padłej kozy, co też było traumatycznym przeżyciem. Wolałabym zakopać zwierzę gdzieś pod drzewem, a nie patrzeć jak je zabierają - ciągnąc i rzucając jak worek kartofli... Jestem zła jak sobie przypomnę tego głupka od koparki - kto to widział, żeby włazić komuś na podwórko. A wystarczyłby jeden telefon i informacja, że przyjedzie. Cóż, takie to proste a jednak zbyt trudne... 
Sylwestra 2007/2008 zapamiętałam szczególnie. W tym właśnie dniu moja nieuwaga i pech stały się przyczyną wypadku Klary. Ponieważ zima była łagodna rano po śniadaniowej porcji siana postanowiłam wypuścić kozy na spacer na łąki. Jak zwykle najpierw otworzyłam drzwi i wyprowadziłam za furtkę Klarę i maluchy Baśkę, Puci i Paciego. Gośka jako jedyna była przypięta,  więc ją odpięłam i jakoś  źle złapałam za obrożę. Ona wyrwała się a w tym czasie przez niedomkniętą furtkę cofnęła się do obory Klara. No i spotkały się w wąskim przejściu. Gośka zrobiła zamach rogami, a Klara bodnięta uderzyła głową o betonowy murek. Tego Sylwestra spędziłam przy Klarze, która leżała bezwładnie cały dzień. Lekarz przyjechał i coś zaaplikował - ale wstała tylko na chwilę. I potem już leżała - przednie nogi miała sprawne, ale pozostał niedowład tylnej. Weterynarz rozkładał ręce, więc gdy przeleżała kilka miesięcy to z nadejściem upałów  trzeba było ją uśpić. To był mój drugi poważny błąd - nieuwaga i pośpiech przy zwierzętach mszczą się okrutnie.Klara miała wypadek z mojej winy i tego nie mogę sobie darować.                                 

Z całej pierwszej trójki najdłużej żyła Gośka - doczekała się przeprowadzki do nowej koziarni.

Baśka i Puci

Gośka - przodem, Paci i Amelka

W niedzielę palmową w 2010 roku, gdy stadko uciekło przed wiosenną burzą do koziarni, Gośka dostała ataku serca. Odeszła na moich rękach. Właściwie to nie wiem ile mogła mieć lat, na pewno około dziesięciu, a może i więcej. Prawie trzech lat potrzebowała, aby zapomnieć o strasznym właścicielu, a dobre traktowanie zmieniło ją z agresywnej w przemiłą kozulę, która przy każdej okazji pchała głowę do głaskania i przybiegała na wołanie.

Po jakimś też czasie przestałam wypuszczać kozy samopas, jednak bałam się o nie, a i przeszkadzać też już komuś zaczęły - leśnik twierdził, że obgryzają młode drzewka, których de facto obok naszego domu nie było ( na zdjęciu kozy wcinają sosny na naszej zarośniętej drzewami łące - to tak gwoli wyjaśnienia ;).
Ale dla świętego spokoju i bezpieczeństwa stada ogrodziliśmy część swoich łąk i w 2009 roku zbudowaliśmy koziarnię z bezpośrednim wyjściem na pastwiska.


Przez te wszystkie lata nieraz słyszałam zdziwione pytanie - a po co wam te kozy ?
Otóż wygląda na to, że z zupełnie przypadkowego przejęcia koziej rodzinki, stały się częścią życia i nie wyobrażam już sobie, że mogłoby ich nie być. Fascynuje mnie ich charakter, ciekawość i sposób myślenia, doceniam smak zdrowego - bo własnego - koziego mleka i sera. Uwielbiam patrzeć jak się bawią i obserwować jak nawiązują relacje pomiędzy sobą. Nie ma dla mnie lepszego lekarstwa na stres jak zająć się kozami - nakarmić i popatrzeć jak jedzą, jak jedna podskoczy a zaraz inna pobiegnie, a dwie kolejne trochę się postukają rogami, no i tak cały czas coś się dzieje... Chociaż  hodowla to nie wyłącznie przyjemność a raczej obowiązek i nieustanne problemy, to nie umiałabym już z tego zajęcia ( hobby ?) i poniekąd fanaberii zrezygnować.  
I mam jedno, wielkie i dla wielu niezrozumiałe marzenie - chciałabym kiedyś móc poświęcić się wyłącznie hodowli kóz i żyć z nimi w naszym lesie.
Tak więc po to nam te kozy :)
  
Baśka i mała Barbie


Zimowy spacer po słońce