piątek, 21 lutego 2014

Bartek Pierwszy


Pomyślałam sobie niedawno, że wszystkie kozy, które mieszkały w naszym gospodarstwie powinnam opisać, dopóki jeszcze dobrze pamiętam związane z nimi wydarzenia. I też dlatego, że przecież należałoby   upamiętnić ich istnienie. Ten blog to dobre miejsce.
Niewątpliwie jedną z ważniejszych postaci w naszym stadzie był Bartek, chociaż jego pobyt u nas był bardzo krótki. Dnia 6 lutego 2012  Bartek zakończył swój żywot. A ile przeżył lat ? Nie wiem i nigdy się nie dowiem.  
Nie wiem też dlaczego mój mąż ma talent do przygarniania kozich nieszczęść z likwidowanych hodowli. Nie inaczej było z Bartkiem.
Pewnego styczniowego wieczora 2011 roku wróciłam do domu i jak zwykle, najpierw nakarmiłam psy, a potem przebrałam się i poszłam do kóz. Jak to w styczniu o tej porze było już ciemno. Idąc w kierunku koziarni poczułam dziwny zapach, który trochę mnie zastanowił - bo co to mogło być ? Kozy - nie, bo przecież nie śmierdzą, las pachniał jak zwykle, nie był to też dym, a po prostu jakiś lekki, nieznany mi smrodek.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej weszłam do koziarni. Było tam dość ciemno, ponieważ zapaliłam tylko małą lampkę. Rozmawiając z kozulami, zaczęłam dorzucać siano do kolejnych boksów.
Gdy byłam już przy Adelce mieszkającej w ostatnim z lewej strony, nagle w boksie z prawej coś załomotało i stanęło na dwóch nogach. Zobaczyłam dużą, czarną głowę z wielkimi rogami. Ki diabeł ? Zaglądam do boksu - super - to koza a właściwie kozioł, ogromny !  Już wiem co tak woniało. On !
Szybko poszłam do domu, a tam mąż z uśmiechem pyta - i co widziałaś naszą nową kozę ? Byłam trochę zła - nie jestem jakoś szczególnie bojaźliwa (a nawet wręcz przeciwnie), ale ten niespodziewany widok wielkiej, rogatej głowy  w półmroku  nieźle mnie wystraszył.
Rankiem obejrzeliśmy Bartka dokładnie i cóż to był za widok ! Długie włosy posklejane z kawałkami zaschniętego obornika, łyse placki na skórze, a kopyta - no czegoś takiego jeszcze nie widziałam - zawinięte w przód, długie jak narty. Jedna przednia noga krzywa, chyba po jakimś złamaniu źle zrośniętym z bułą w stawie kolanowym. Prawdziwy obraz nieszczęścia i rozpaczy.
Tego dziada - właściciela hodowli - posiadacza wielkiego ośmiosethektarowego gospodarstwa, za takie traktowanie zwierząt udusiłabym gołymi rękami.
Kozy, które hodował a było ich kilkadziesiąt, wszystkie poszły na rzeź. A ponieważ mąż już wcześniej mu sygnalizował, że chętnie weźmiemy od niego kozła oraz kozę z jakimś przychówkiem, no to je dla nas zostawił. Niestety, kiedy w końcu był czas wybrać się po ich odbiór, okazało się, że z nie pilnowanego budynku ktoś zabrał (czyli ukradł)  kozę z małym i został tylko kozioł norweski Bartek.
Miałam obawy trzymać Bartka razem z innymi kozami bez kwarantanny, ale ponieważ była zima, a on w osobnym boksie, to nie miał praktycznie z nimi kontaktu.
Wbrew swojemu wyglądowi był bardzo łagodny  i jak się okazało, oprócz ogólnego zaniedbania nic mu nie dolegało. Zrobiliśmy co się dało, aby doprowadzić do jakiegoś stanu jego racice i obcięliśmy skołtunioną sierść. Biedny koziołek nawet zbytnio nie protestował, kiedy przeprowadzaliśmy te wszystkie zabiegi. A gdy całkiem wydobrzał i stwierdził, że dobrze mu z nami, w ogóle nie było z nim jakiegokolwiek problemu.
Niestety kuśtykał trochę, a i biegać za bardzo nie mógł - przez tę krzywo zrośniętą nogę.
Po jakichś trzech tygodniach pobytu Bartka,  jak na komendę wszystkie nasze kozy równocześnie zapragnęły zostać mamami. Cóż było robić- skoro miały ruję, to trzeba było to wykorzystać. Po miesiącu okazało się, że kozioł spisał się dzielnie - wszystkie trzy - Baśka, Puci i Amelka pięknie się zaokrągliły.


Tamto lato 2011 roku obrodziło w małe kózki - cóż to była za radość, oglądać pięć prześmiesznych, szalejących maluchów. A tata Bartek przechadzał się dostojnie pomiędzy stadkiem swoich dzieci.  

                                                  Bartek z Baśką i Barbie

                                                          Bartek , Adelka i Pepe
W sierpniu zaczęły się problemy - już wspominałam o nich w poprzednich wpisach.
Zachorowały równocześnie trzy kozy - Puci, cap Paci oraz Bartek.
Weterynarz przyjeżdżał kilka razy, ale nic z tego nie wynikało. W końcu zaaplikował jakieś końskie dawki lekarstw w efekcie czego Bartek i Paci wyzdrowieli, ale niestety zbyt duża dawka prawdopodobnie zabiła  Puci - matkę dwóch półtoramiesięcznych maluchów.
Jesienią postanowiłam odizolować kozła do stada - na razie więcej kózek nie było w planie, a zbliżał się okres rui. Tak więc Bartek zamieszkał  w przyczepie na świeżo ogrodzonym drugim końcu łąki.
Tęskno mu było do kóz i kombinował jak by tu się wydostać. Kiedy pewnego dnia zastałam Bartka za ogrodzeniem, niestety trzeba było kupić elektryczny pastuch.
Bartek miał dla siebie ogromny kawał łąki, a i kozy też w zasięgu wzroku, kilka razy dziennie nasze odwiedziny, tak więc nie był tak całkiem samotny.
Jakoś pod koniec listopada Bartek znowu zachorował. Nie chciałam już widzieć tego weterynarza od końskich dawek, więc nie bardzo wiedziałam, gdzie szukać pomocy i jak go leczyć.  Kolega, który czasem przyjeżdżał do kóz mieszka zbyt daleko, ale udzielał mi porad telefonicznie i przysłał leki. Jednak Bartkowi się nie polepszało. Przeprowadziliśmy go do koziarni, bo to już i zima się zaczęła.
W końcu jak już było z nim źle, przyjechał jakiś przypadkowy weterynarz, który oczywiście nie miał pojęcia o kozach. A ja miotałam się, bo kolega mówił jedno, a ten drugi weterynarz co innego.
W styczniu Bartek miał apetyt, ale już nie wstawał. Pewnego wieczora jak zwykle zrobiłam mu zastrzyk, a strzykawkę odłożyłam na górną belkę drzwi, które zostawiłam otwarte na oścież. Potem zajęłam się innymi kozami, gdy nagle, już nie pamiętam która z nich, wyskoczyła na korytarz koziarni. Biegając zahaczyła rogiem o drzwi boksu Bartka i drzwi się zamknęły. Złapałam kozę, zamknęłam i ... o Boże tam przecież leżała strzykawka!
Gdy drzwi zamknęły się z impetem popchnięte przez kozę, strzykawka spadła na dół prosto pod nos Bartka.
A on oczywiście od razu złapał ją - nie całą, tylko igłę z plastikową nasadką. Niewiele myśląc prawą ręką otworzyłam mu pysk, a lewą zaczęłam grzebać w środku. On oczywiście próbował go zamknąć, raniąc mi przy tym palce. Nie zwracałam na to uwagi i w panice szukając igły, sięgałam coraz głębiej. I w końcu jest - miał ją pod wargą gdzieś z boku, przeżutą już, ale na szczęście w całości i w tej plastikowej osłonce. Kiedy spojrzałam na rękę, dopiero poczułam jak bardzo mnie pogryzł - cała dłoń krwawiła. Szybko pobiegłam do domu i długo ją dezynfekowałam. A wyglądała już okropnie - dwa palce nieźle zmasakrowane, reszta pogryziona i spuchnięta. Ależ te kozy mają ostre zęby !!!
To moje poświęcenie niestety nie na wiele się zdało, Bartek co prawda pożył jeszcze jakiś czas, a potem 6 lutego 2012 roku pożegnał się z nami i odszedł do koziej doliny gdzieś w zaświatach.
I gdy go wspominam, to nie mogę podarować sobie jednego - że nie poszukałam pomocy w jego chorobie u innych, bardziej światłych weterynarzy, bo być może dałoby się go uratować. W owym czasie miałam mnóstwo innych problemów i przytłoczona tym wszystkim, nie umiałam pomóc Bartkowi tak, jak na to zasługiwał.
Cieszę się tylko z jednego - podarowaliśmy mu rok dobrego życia - sytego, spokojnego, pełnego wolności,  słońca i obfitych łąk.  

     


 
   

sobota, 1 lutego 2014

Fabryka psów czyli jak to z sąsiedztwem bywa


W październiku zeszłego roku minęło dziesięć lat odkąd zamieszkaliśmy na stałe w lesie, więc przyszedł już czas na podsumowania. I gdy tak sobie pomyślę o tych  latach to przede wszystkim przyniosły mi one niesamowitą radość wynikającą z bezpośredniej bliskości przyrody. Niezwykłe chwile przeżywane podczas obserwacji dzikiej zwierzyny podchodzącej na odległość kilku kroków, ptaki w niezliczonej ilości, które namiętnie fotografuję, codziennie inne niebo, spacery po lesie, rowerowe przejażdżki, niesamowita cisza w nocy i jasność pełni księżyca, szelest spadających płatków śniegu i długo by wymieniać...   a to wszystko tak blisko - wystarczy krok za furtkę.


Zachwycająca przyroda wokół to jednak niezupełny obraz życia w leśnym zakątku. Są też ludzie i nasza historia to również oni. Pominięcie tego aspektu byłoby  niemożliwe, niepotrzebne i z gruntu fałszywe.  Zabieram się do opisania tej historii już od dłuższego czasu i ciągle waham się, czy ze względu na obecne okoliczności w ogóle to robić. Ale jeżeli nie napiszę tego teraz, to za jakiś czas nie będę mogła - w myśl niepisanej zasady - o zmarłych tylko dobrze lub wcale....
Jest takie powiedzenie - żyjesz tak jak ci na to pozwala twój sąsiad - w polskich warunkach jakże  często się sprawdza.
A na początku nasze sąsiedztwo zapowiadało się naprawdę dobrze.
Pierwsza zima w lesie dała mi  w kość. Ja - kierowca z odzysku - prawo jazdy kilkanaście lat przeleżało w szufladzie - wsiadłam do samochodu i musiałam poradzić sobie z  leśnymi drogami, błotem, lodem i prawie metrowymi zaspami.  I to wszystko starym autem przeznaczonym na dotarcie mnie jako kierowcy.
Początki były straszne. Po tygodniowej jeździe tatowym Oplem Ascona z Tatą jako pilotem ( mąż się nie nadaje ) i obrysowaniu boku przy mijance ze stojącym na jezdni wielkim autem jakichś robót drogowych, musiałam radzić sobie sama. Dostałam jakiegoś zdezelowanego też Opla i dawaj... codziennie do miasta i z powrotem.  Gdy spadł śnieg okazało się, że bez napędu 4x4 się nie obejdzie. Kolejny samochód był też wiekowy, ale dużo większy, wyższy i najważniejsze - miał napęd na cztery koła.... I tak tej pierwszej zimy rzucona na głęboką wodę  nabierałam doświadczenia - nie obyło się oczywiście bez różnych przygód, których opisanie  zajęłyby zbyt dużo miejsca.


Pewnego zimowego wieczora nie umiałam odpalić samochodu, rano koniecznie musiałam jechać do miasta, a męża nie było. Cóż było robić - zadzwoniłam do najbliżej mieszkających.
I tak zaczęła się nasza bliższa i z czasem coraz bardziej zażyła znajomość.
Sąsiedzi  - On prowadzący firmę - nie napiszę jaką i Ona w owym czasie pracująca w znanej firmie kosmetycznej jako szkoleniowiec- miłośniczka piesków rasy york.
Nie powiem, początkowo było naprawdę fajnie - bo to przecież inteligentni i sympatyczni ludzie.
Zaczęły się wzajemne odwiedziny, imprezki w szerszym gronie ich i naszych znajomych, niedzielne kawki około południowe, no i w razie czego zawsze pomagaliśmy sobie nawzajem.
Owszem, trochę raziło mnie ich umiłowanie do upijania się prawie na umór, ale cóż, nie moja to sprawa. Zresztą sąsiad śmiejąc się sam siebie nazywał "weekendowym alkoholikiem".
Zima miała się ku końcowi,  znajomość rozwijała się obiecująco, ale niestety jedna decyzja podjęta wówczas przez sąsiadkę, zaważyła - jak się okazało- na naszym życiu. Otóż jakoś zaraz po naszej przeprowadzce, czyli w 2004 roku postanowiła rzucić pracę i ze swojego zamiłowania do yorków zrobić źródło utrzymania. Początkowo było to nawet do zniesienia, jednak sytuacja pogorszyła się radykalnie w momencie, gdy nastała koniunktura na te pieski. Nagle ilość psów przyrosła  w postępie geometrycznym, ponieważ z każdego miotu sąsiadka zostawiała suki, które następnie rodziły kolejne... Produkcja szła pełną parą....
Wtedy gdy piesków było kilka sztuk, mieszkały w jednym z pokoi w domu. Kiedy hodowla powiększyła się do kilkunastu, psy zostały przeniesione do stodoły. A ze stodoły miały wybieg o powierzchni około trzydziestu metrów wychodzący na ogród.
I zaczęła się gehenna.
Każde moje wyjście z domu, stuknięcie furtką, jakiekolwiek czynności na podwórku wywoływały falę szczekania gromady psów. Pieliłam grządki, a psy stały w szeregu oparte o siatkę i ujadały. Dodam, że ujadanie odbijało się o ścianę lasu i wracało echem. Zresztą ta hałastra szczekała właściwie bez przerwy i bez powodu - z nudów, z braku jakiegokolwiek zajęcia. Każdy myślący człowiek wie, że pies szczęśliwy to pies zmęczony. Psy głupieją z bezczynności i tak też było z tą pozostawioną samej sobie gromadą. 
W tym czasie jeszcze odwiedzaliśmy się nawzajem i kilka razy delikatnie zwróciłam uwagę na to szczekanie.
W efekcie sąsiedzi powiesili wzdłuż płotu płachtę materiału, aby zasłonić psom widok. Niestety niewiele pomogło.


Hodowla powiększyła się o kolejną rasę - białe teriery szkockie tzw. "westy", które okazały się jeszcze gorsze. Yorki w szczekaniu miały przerwy, a te białe potwory już nie.
Stosunki stopniowo ochładzały się, sąsiedzi nie reagowali na żadne sugestie (naprawdę delikatne), ale spotykaliśmy się jeszcze na imprezach. Apogeum przeżyłam na jednej z nich - w maju 2008, kiedy to na siedzących przy stole gości najgorszy z debilnych białych psów szczekał bez przerwy ze dwie godziny.
Jeden z kolegów zapytał - czy ten pies musi tak szczekać - na co w odpowiedzi usłyszał - no wiesz, on jest zdenerwowany - tu goście, tam goście... Po kilku godzinach w tym hałasie nie wytrzymałam, powiedziałam, ze idę wydoić kozy i poszłam do domu.
I to były ostatnie u nich moje odwiedziny.
Kiedyś jeszcze - w czerwcu 2008 pamiętam wróciłam do domu zirytowana do granic- w firmie miałam kontrolę z US. Kiedy wysiadłam z samochodu i jak zwykle dopadł mnie jazgot psów, nie wytrzymałam... Zebrałam się w sobie, chwyciłam jakieś ogórki ze szklarni  i poszłam poprosić o "wyłączenie" chociaż na chwilę tego szczekania, bo nerwy, bo kontrola i coś tam jeszcze... To właściwie był jedyny raz kiedy sformułowałam prośbę w sposób bezpośredni, a nie jak dotąd tylko przez aluzje. A cóż -  sąsiadka  popatrzyła  na mnie z dziwną miną, odwróciła się na pięcie i idąc w kierunku domu  krzyknęła przez ramię - Hania, Jagna ...cicho!
I tyle ... Psy ujadały dalej, a ja poczułam się jakbym dostała w twarz.
Od tego czasu kiedy mijaliśmy się gdzieś na drodze to Ona odwracała się w drugą stronę pokazując idącemu obok sąsiadowi, że coś niesamowicie interesującego siedzi na drzewie lub zeskakiwała z roweru i chowała się za jego plecami. Żenujące, ale prawdziwe - brak słów.
Pominęłam tutaj ważny wątek naszego sąsiedztwa, polegający na zamianach gruntów, które na samym początku naszej obiecującej znajomości poczyniliśmy. Zmiany te wydawały się korzystne, pod warunkiem  dotrzymania obietnicy i ustaleń,  niestety czas pokazał, że nie wolno ufać nikomu. Ale to kolejna historia, która dopiero się zaczyna, a jak się skończy czas pokaże.
Wracając do psów chciałabym, aby każdy kto to czyta wyobraził sobie, że po przejechaniu kilku kilometrów leśnymi drogami wysiada z samochodu w pięknym miejscu, wokół widzi łąki otoczone lasem,  kilka domów i słyszy ... no właśnie - co słyszy ?
Śpiew ptaków, szum drzew, czy choćby oczywistą w lesie ciszę ? Nie - nic z tych rzeczy -  za to szczekanie kilkudziesięciu psów ! Cały dzień - od godziny siódmej trzydzieści do dziewiątej wieczorem. Z momentami ciszy gdy padał deszcz, był niemożliwy upał, lub gdy psy szły spać. A i czasem w niedzielę na pół dnia były zamknięte, cicho było też, gdy wybywali obydwoje z domu, bo wtedy zostawiali wszystkie psy w stodole.
Nieraz łzy płynęły mi z oczu, gdy wysiadałam z auta i dopadał mnie ten hałas. Czasem w środku lata zamykałam wszystkie okna i drzwi w domu, puszczałam muzykę i rzucałam się w wir pracy - sprzątałam na przykład, bo na dworze nie dało się wytrzymać. Ileż razy w myślach pisałam scenariusze, wyobrażając sobie, że np. idę udusić te psy, wstrzyknąć im coś,  lub wykrzyczeć sąsiadom żeby coś zrobili z tą zgrają ! Różne tego typu desperackie pomysły rodziły mi się w głowie, ale oczywiście nigdy ich nie zrealizowałam - hamulce mam zbyt silne. Nigdy też nie skrzywdziłabym zwierząt, bo miałam świadomość, że to przecież nie jest ich wina.
I właśnie jeszcze jedna sprawa przez te lata nie dawała mi spokoju. Nieszczęsny żywot tej gromady psów. Niby wszystko w porządku, były najedzone, czyste itp, ale co to za życie - nudne i beznadziejne, bo przecież nigdy nie były na spacerze, nigdy nie wybiegały się do woli, a jedyne co widziały to ogrodzenie z desek i kawałek trawy.     
Lato 2012 przyniosło nieoczekiwaną odmianę. Sąsiadka z domu położonego za naszym, spędzała tu urlop.  Okazało się, że jej wytrzymałość nie sięga tak daleko jak moja...
Nie będę rozwodzić się nad tym co powiedziała, istotne jest, że od czasu gdy przeprowadziła tę rozmowę, nastał względny spokój.
Nie potrafię opisać jaka to ulga i szczęście - odzyskanie ciszy. Ciszy, dla której przecież porzuciłam miasto ! I która na tyle lat została mi zabrana.
Ta historia ma też pewną puentę, której nikt by się nie spodziewał.
Otóż ten sąsiad - " producent psów" pod koniec 2012 roku ciężko zachorował. Jego czas się kończy  i chociaż nikt nie wie, ile zostało mu życia, pewne jest, że nie pożyje zbyt długo.
Dlatego w związku z tym mam mieszane odczucia - nikomu, nawet najgorszemu człowiekowi nie życzę takiego cierpienia i takiej choroby.
Chcąc jednak podsumować dziesięć lat mojego zamieszkiwania w lesie, nie dałoby się tego wątku pominąć.
Smutno mi, że można było tyle lat być tak obojętnym na prośby  i tak nieczułym na potrzeby innych, nieobcych a nawet bliskich przecież ludzi.
Ale pomimo wszystko minione dziesięć lat to dobry okres w moim życiu, a tego miejsca nie zamieniłabym na żadne inne.