piątek, 29 listopada 2013

Żegnaj Baśka


Chociaż moje życie wcale nie składa się wyłącznie z pożegnań, to tak właśnie dość dziwnie może wyglądać ten blog. A to dlatego, że dopiero tutaj mogę opisać wszystkie moje zwierzęta i zwykle w chwili, gdy już ich ze mną nie ma. To taka forma upamiętnienia zwierzaków, z którymi biegnie mi życie. W ten sposób łatwiej mi będzie zachować w pamięci naszą wspólną historię.

Baśka - pierwsza urodzona u nas przed prawie ośmiu laty koza wczoraj zakończyła swój żywot.
Dokładnie pamiętam dzień jej urodzin - 31 stycznia 2007 roku leżałam chora w łóżku i nie wychodziłam do kóz cały dzień. Rano dostały podwójną porcję siana i mąż wybył.
Pod wieczór  byłam jakaś niespokojna i  mimo gorączki stanęłam na progu domu, aby posłuchać odgłosów z koziarni, ponieważ za tydzień - dwa spodziewaliśmy się wykotów. Niby nic nie słyszałam, ale jednak postanowiłam sprawdzić.
Weszłam - a  koło Klary stała śliczna, czyściutko wylizana kózka. Pierwsza nasza ! Kiedy tylko mogłam siadałam na kostce słomy i patrzyłam na malutką Baśkę - jak fajnie bryka, jak pije mleko. A ona nauczyła się wskakiwać mi na ręce. Gdy tylko wchodziłam do koziarni Baśka wskakiwała na kostkę słomy,  odbijała się i już była u mnie. Postękiwała zadowolona z siebie i mogła tak siedzieć bardzo długo, a nawet czasem zasypiała mi na rękach.
Czas mijał - kózka wyrosła na ładną kozę, specjalistkę we wspinaczce po rosnące możliwie jak najwyżej kąski. Ach te kozy - tam wysoko rosną na pewno najlepsze !  Czasem też była marudna, jak jej coś nie pasowało, meczała swoim dość dziwnym głosem. Zresztą każda koza ma swój charakterystyczny, niepowtarzalny głos.     


W maju 2008 roku urodziła koźlę - niestety nieżywe. Za to mieliśmy dużo dobrego "basinego" mleka.
A gdy latem w 2011 Baśka urodziła śliczną Barbie, niestety okazała się bardzo histeryczną matką. Nie zaakceptowała faktu bycia mamą, nie chciała karmić i uciekała od koźlątka.
Cóż było robić -  staraliśmy się kilka razy dziennie dostawiać małą do wymienia i pilnowaliśmy, żeby nic się nie stało. Z upływem czasu było coraz lepiej ale ile nerwów nas to kosztowało !
Aż po jakimś prawie miesiącu spały już razem przytulone do siebie.

 
Lato 2011 roku kończyło się, a na nas spadały kolejno problemy z kozami - opisałam je w poprzednim poście.

                                                      Baśka prowadzi gromadkę koźląt

W styczniu tamtej feralnej zimy zachorowała też i Baśka.  Po dwóch miesiącach udało się ją wyprowadzić na tyle, że poruszała się  na trzech nogach - w lewej przedniej  pozostał przykurcz w stawie kolanowym.
I jakoś dawała sobie radę.
Niestety w lipcu tego roku Baśka znowu zaczęła niedomagać - weterynarz stwierdził problemy ze żwaczem. Ale kolejny raz udało się ją wyleczyć i kilka miesięcy było dobrze.
A od zeszłego tygodnia problemy powróciły - Baśka słabła, chociaż miała apetyt - zwłaszcza na dobre rzeczy,  np. świeżą trawę ze szklarni, którą zostawiam zawsze na zimę dla kóz.
We wtorek po południu już nie miała siły ustać nawet na łokciach. Cały czas byłam koło niej, bo ciągle próbowała wstać i nie dając rady przewracała się na bok. Serce ściskało mi się z żalu, gdy patrzyłam na waleczną kozę walczącą ze swoją niemocą, a ja nie mogłam jej pomóc. Późnym wieczorem uspokoiła się i o północy zostawiłam ją przeżuwającą cofkę. Wydawało się, że lekarstwa zadziałały więc poszłam spać.
Rankiem niestety było już bardzo źle i wiedziałam, że to są ostatnie godziny naszej Baśki.
Nic już nie mogłam zrobić oprócz tego, że byłam z nią, głaskałam po szyi i za uszami, tam gdzie lubiła. Odeszła w nocy, spokojnie - sama , bo nie byłam w stanie jej towarzyszyć.
Żegnaj Baśka.

                                            
PS
Bardzo cicho w koziarni bez Baśki.




sobota, 23 listopada 2013

Dzieci Amelki



Urodziły się w czerwcu 2011 roku. Koziołek Adi i kózka Ada - najładniejsza parka koźląt jakie dotychczas mieliśmy. Amelka mimo moich obaw bardzo dobrze zaopiekowała się swoimi dziećmi. Wszystko układało się pięknie - maluchy rosły, Amelka karmiła, a ja cieszyłam się z gromadki koźląt - tamtego lata urodziło się ich pięć.


A potem nieoczekiwanie zaczęło się pasmo nieszczęść.
Najpierw zachorowała  jedna z matek - Puci, której nie pomógł weterynarz, a nawet przypuszczam, że dobił ją zbyt dużą dawką leku. Zostawiła dwa maluchy Pipi i Pepe, ale ich historię opiszę innym razem.
A pod koniec października coś zaczęło dziać się z Adą. Przewracała się i nie umiała wstać, aż w końcu zupełnie przestała chodzić. Oczywiście weterynarz nie wiedział co jej jest. Od momentu gdy zachorowała zaczęłam nazywać ją Adelka. Miałam dziwne wrażenie, że jej pierwsze imię Ada, które fajnie komponowało się z imieniem nadanym bratu,  przyniosło jej jakąś złą karmę. Nie pomyśleliśmy, że źle się kojarzy, sąsiadka - właścicielka fabryki psów właśnie tak ma na imię. Czy miało to jakieś znaczenie ? Może nie, ale kózka i tak została przemianowana na Adelkę. 

                                                               Adi i Adelka  23.10.2011

Zimę Adelka właściwie przeleżała, dopiero z wiosną nasze starania, leczenie i ćwiczenia przyniosły efekt - Adelka wstała. Ale chodziła jakoś tak krzywo, no i często trzeba było pomagać jej wstać. Pierwsze dni na wypasie na zmianę spędzaliśmy z Adelką pilnując, żeby się nie przewracała. A ona stała,  patrzyła na trawę i nie jadła. Po kilku dniach zaskoczyła - zaczęła skubać  i potem było już coraz lepiej.
Do dzisiaj nie mogę zapomnieć tej strasznej zimy - zachorował kozioł Bartek i nie dało się go uratować, chora była Adelka, po Puci zostały dwa osierocone maluchy, w styczniu zachorowała Baśka, a do tego wszystkiego w lutym zupełnie nagle padł Adi. Wieczorem był zdrowy, a rano mąż po wejściu do koziarni znalazł go nieżywego - to była już kompletna rozpacz i porażka.
Adi zapowiadał się na wspaniałego kozła, jako jedyny odziedziczył po ojcu - Bartku rasy norweskiej piękną długą okrywę. I oczywiście miał zostać u nas.
Tak mnie te wszystkie problemy załamały, że chciałam zrezygnować z hodowli. Co robimy źle ? Czy to pech czy nasza wina? Powiedziałam mężowi, że albo dowiemy się co się dzieje, albo ja już więcej nie chcę mieć kóz. Oddaliśmy Adiego do badania i sekcja też nic nie wykazała !
Żałuję, że wtedy nie wiedziałam o  istnieniu forum dla koziarzy, z którego w sumie najwięcej można się dowiedzieć. W tamtym czasie wypytywałam różnych weterynarzy i nikt nic nie umiał  pomóc, a wręcz uzyskiwałam sprzeczne informacje, szukałam książek, ale te które przeczytałam niewiele mi wyjaśniły.
Wiosna wraz ze słońcem przyniosła poprawę, a i ja też pogodziłam się z tymi stratami. 
Adelka pasła się razem z innymi kozami, chociaż chodziła lekko skrzywiona na bok, nieźle sobie radziła.  Gdy pozostałe kozy zaczynały wieczorną gonitwę "z górki na pazurki" czasem też biegała razem z nimi.  Wreszcie też dowiedziałam się co jej dolega - weterynarz, który ostatnio przyjeżdża do naszych kóz stwierdził wadę rozwojową - dysplazję stawu biodrowego i w tym wypadku nie było możliwości wyleczenia.


                                                     Adelka - jeszcze zdrowa

  
                                                      Adelka i inne kozy - maj 2013

Spodziewałam się, że kózka nie pożyje długo - te jej ciągłe problemy z poruszaniem i huśtawka - raz lepiej, raz gorzej - odbiły się na jej zdrowiu ogólnym.  I nic na to nie można było poradzić.
1 listopada straciliśmy też Adelkę.
Dzieci Amelki naznaczone jej traumą żyły zbyt krótko. Pocieszam się tym, że było to dobre kozie życie - pełne zabawy, swobody, soczystej trawy, naszej troski i miłości.   


sobota, 12 października 2013

Magister


Nieraz sobie myślę, że coś ze mną nie tak lub mało we mnie pierwiastka kobiecego, czy też jakkolwiek to nazwać - faktem jest, że nie piszczę i nie uciekam na widok takiego stworzonka.
Jesienią bodajże cztery lata temu - jak to zwykle jesienią bywa - do domu zaczęły ściągać myszy. Nie powiem, że lubię ich zapach i pozostawiane wszędzie kupki. Wobec tego mąż kupił łapki - amerykańskie, których konstrukcja pozwalała w miarę humanitarnie (?) czyli natychmiast uśmiercić mysz.
Kilka myszy szybko poległo, a potem zaczęło dziać się coś dziwnego. Z łapki zaczęła znikać przynęta a klapka, która powinna opaść, dalej pozostawała otwarta.
Trwało to dobrych kilka dni - my zostawialiśmy na łapce kawałki jedzenia, po czym stwierdzaliśmy, że jedzenie zniknęło, a łapka nadal jest otwarta. I wokół nie było żadnych śladów kupek.
Pewnego wieczora stałam w kuchni dumając nad tą łapką, gdy nagle poczułam na sobie czyjeś spojrzenie.
Odwróciłam się powoli i zobaczyłam wychylający się zza zamrażarki mały łepek z dużymi uszami i wielkie, błyszczące oczy wpatrujące się we mnie. Te oczy zdawały się pytać - a dlaczego chcesz mnie zabić???
Popatrzyliśmy dłuższą chwilę na siebie i stworzonko zniknęło za zamrażarką.
Zamknęłam łapkę i schowałam do szuflady. I już więcej nie próbowałam jej nastawiać.
Magister - bo tak nazwaliśmy to stworzenie - zjawiał się punktualnie o siódmej wieczorem, zjadał to, co dla niego zostawialiśmy i znikał. Od czasu do czasu  nocą buszował po kuchni i zabierał do swojego mieszkanka gdzieś na strychu zapasy. Jak przenosił orzechy włoskie ? Cóż - to jakaś wybitna leśna mysz ! Potem toczył te orzechy po strychu a my śmialiśmy się, że Magister gra w kręgle. Tak spędziliśmy razem zimę. Wiosną Magister przyprowadził malutkiego potomka, ale po kilku dniach razem wyprowadzili się do lasu.
Kolejnej jesieni Magister nie pojawił się. Zaglądałam za nim, wystawiałam jedzenie ale nic - pomyślałam więc, że pewnie nie przeżył. Swoją drogą - jak długo żyją takie "nadmyszy" ?
Zeszłego roku Magister znowu zawitał u nas. Przetrwaliśmy ostrą i długą zimę, kiedy wiosną nagle w spiżarni za łazienką pojawiło się mnóstwo myszy. Postawiliśmy tam zwykłe łapki i niestety....
Magister zamiast siedzieć na swoim strychu, schodzić do kuchni i zjadać to co mu zostawiałam, zaczął  odwiedzać również tamto pomieszczenie.
I stało się - kiedyś nie zdążył ściągnąć jak zazwyczaj przynęty - spadająca łapka coś mu uszkodziła. Znalazłam go w łazience, kiedy wspinał się powoli i z wysiłkiem po rurze na swój strych. Pomogłam mu - podtrzymałam, żeby się nie ześliznął. Na zdjęciu, które mu wtedy zrobiłam, później zobaczyłam na łepku ślady krwi.
I nigdy więcej go już nie widziałam.
Tak oto łakomstwo zgubiło naszą super mądrą mysz leśną zwaną Magistrem.
A w tym roku myszy łapałam pułapką żywołowną i wypuszczałam do lasu.
    

piątek, 20 września 2013

Nowe i Nowi

Tytułowe Nowe - to zwierzęta w naszym gospodarstwie, a Nowi - ludzie w sąsiedztwie.
Tegoroczne lato uraczyło nas  nowościami - a  zwierzaki to radosny nabytek.
Najważniejsza "nowa"  w naszym gospodarstwie to Senta - posokowiec bawarski.
Mąż oczywiście nie wytrzymał długo i już tydzień po odejściu Kaja zawitała w domu trzymiesięczna suczka przywieziona przez naszego znajomego słowackiego hodowcę.


Pierwsze tygodnie to było szaleństwo - jeszcze nie mieliśmy takiej rozrabiaki.
Do tego nasza stara Birka bardzo źle przyjęła małą, czułam, że będzie z nowym psem problem.
Stres to dla mnie duży - tym bardziej, że w swoim mniemaniu Birka mnie "chroni" więc nie bardzo mogę ją za to karcić.
Czekamy - jakoś muszą się porozumieć tym bardziej, że Senta to mądrala i czasem mam wrażenie, że to ona jak dorośnie będzie rządzić. Na razie doszliśmy do etapu chwilowych rozejmów - zwłaszcza na podwórku, a za chwilę ostrych ścięć - zwykle w kuchni. Mała znalazła sobie kryjówkę pod krzesłem i tam chowa głowę, reszta już się nie mieści - tak szybko rośnie.


 
Wspominałam już o koziołku, który przyjechał do nas w czerwcu. Kajtek bez przerwy  meczał z tęsknoty za swoimi dotychczasowymi towarzyszkami, a uspokajał się tylko wtedy, gdy ktoś przebywał w zasięgu jego wzroku i coś do niego mówił.
Cóż było robić - aby zaradzić tej rozpaczy na gwałt zaczęłam poszukiwania towarzystwa dla niego - musiał to być koziołek koniecznie bez rogów - tak żeby miały równe "szanse".
Udało się i już kilka dni później mąż pojechał pod Rzeszów ( kawał drogi ) po kolejnego "nowego" - Bartka.

                                                           Kajtek - jego zawadiackie oko i lok.

                                                                  Bartek

Kiedy Bartek wieczorem dołączył do Kajtka, ten natychmiast się uspokoił. Cały następny dzień zajęła im walka - tak mocno stukały się tymi bezrogimi głowami, że każdy miał krwawe ślady. Ale już drugiego dnia był spokój. Dogadały się i  śpią przytulone do siebie w tymczasowym pomieszczeniu w stodole - oczywiście mój lekko szalony mąż już zaczął budowę kolejnego nowego obiektu - tym razem dla tych dwóch koziołków. Koziołki zostają w naszej hodowli, którą mamy zamiar w przyszłości traktować nie  tylko jako miłe spędzanie czasu i przyjemność. Wszystko ku temu zmierza  I dlatego u nas wszystko na odwrót - najpierw wybuduje się to co potrzebne (?) kozom, a dopiero potem wykończymy nasz nowy, prawie gotowy dom. Już się z tym pogodziłam. W sumie to przecież mamy gdzie mieszkać - stary dom jeszcze stoi :))) Przeprowadzka do nowego domu spowoduje, że będziemy bliżej sąsiadów. Radość z nieodległych już przenosin mąci niepokój jakie będzie to bliskie sąsiedztwo. Zwłaszcza, że w  naszym przysiółku od zeszłego lata nastała względna cisza. W lipcu tamtego roku doprowadzona do ostateczności sąsiadka przeprowadziła ostrą rozmowę z właścicielem fabryki psów i w efekcie od tamtego czasu powrócił spokój - po siedmiu latach wysłuchiwania jazgotu kilkunastu yorków wreszcie znów poczuliśmy, że mieszkamy w środku lasu.    
I jak to w życiu bywa stary problem zniknął, a w zamian pojawił się inny.
Nowi - para prawników z miasta kupiła "kolejowy"domek. Od lutego przewijały się różne ekipy remontowe - hałasujące maszyny i pokrzykiwania pracowników umilały nam wiosnę.
Nowi sąsiedzi wraz z trójką dziewczynek przyjechali w ostatni weekend czerwca - i od tego czasu przez całe lato rzadko była chwila spokoju. Myślę jednak, że po pierwszym "zachłyśnięciu" się nowym miejscem, lasem i  nowym otoczeniem dzieci pewnie uspokoją się i będzie ciszej...
Jedno jest jednak pewne - już nie będzie tak, jak było. Nasz przysiółek został oszpecony - w środku lasu wyrósł płot - a raczej betonowy mur, którym sąsiedzi mieszkający najbliżej zagrodzili swoją łąkę.

  
                                       

Ten betonowy płot ponoć trochę tłumi hałas i nie wszystko słychać tak wyraźnie. Niestety wygląda wyjątkowo szpetnie.


PS.
Lipiec 2015 - to już trzecie lato z nowymi sąsiadami. Po czasie okazało się, że prawdziwa przyczyna powstania betonowego płotu jest zupełnie inna, a nowi sąsiedzi chociaż hałaśliwi okazali się sympatyczni...
Nie wszystko wygląda tak jak nam się na początku wydaje. Jak zwykle czas zweryfikował i tę sytuację. Ale o tym w jakimś innym poście, który być może powstanie niebawem...




poniedziałek, 2 września 2013

Pożegnanie lata



Już od kilku dni jaskółki zbierały się na drutach i wczoraj stało się - odleciały. Niechybny to znak rozpoczynającej się jesieni. Pewnie przyjdą jeszcze ciepłe dni, ale powietrze już ma inny kolor i zapach, a snujące się nad łąkami mgły wieczorne i poranne, potwierdzają nadejście jesiennego czasu.
Pracowite jaskółki w tym roku wyprowadziły dwa razy  potomstwo - najpierw pięć a później cztery jaskółeczki. I znowu postawiły na swoim w kwestii wyboru miejsca na gniazdo - koziarnia najwyraźniej im się spodobała. Na nic zdało się przeganianie i zamykanie drzwi - znalazły wejście przez uchylne okno otwierane na noc. Pewnego ranka zastaliśmy ulepione już do połowy gniazdko i  nie było wyjścia - przecież nie popsujemy tej pięknej i misternej roboty !
Tak więc przez całe lato jaskółki fruwały nad nami - czasem można było nawet wystraszyć się, gdy lecąc pikowały i celując prosto w głowę skręcały dopiero w ostatniej chwili . A jak krzyczały po swojemu, żeby im nie przeszkadzać w karmieniu młodych !

                                                       Ostatnia noc w gnieździe

Rano pięć jaskółek opuściło gniazdko. Potem spały gdzieś na okolicznych drzewach, a rankiem wylatywały na ćwiczenia w lataniu. Karmienie odbywało się już poza gniazdem.

Któregoś lata udało mi się zrobić zdjęcia śpiącym jaskółeczkom. Grzały się pewnie nawzajem wspominając czasy, gdy siedziały razem w gnieździe. Później widziałam, że już spały każda osobno, na różnych gałęziach orzecha.


Cztery małe jaskółki z tegorocznego drugiego lęgu na noc wracały do gniazda. Wieczorem dokładnie o ósmej godzinie wlatywały przez okno i układały się śmiesznie ogonkami na zewnątrz. Stare jaskółki przysiadały na uchylonym oknie i tak razem spędziły kilka nocy. Coś takiego widziałam po raz pierwszy - zazwyczaj, po wylocie z gniazda, nigdy już do niego nie wracały ! 


A więc żegnaj lato - witaj jesieni !
Dołączam adekwatny do dzisiejszego tekstu jeden z dawno napisanych wierszy.                    

                                                   wielkimi krokami
                               zbliżał się 
                               wiatr
                               z gromadką rozbawionych liści
                               groźnie marszcząc brwi
                               krzyknął 
                               ku niesfornym olchom
                               przemknął
                               obok biało rozgadanych brzóz
                               opowiedział
                               zielony żart świerkom
                               i pobiegł
                               z jesienną nowiną przez łąki

                               las śmiał się jeszcze...
                               tylko klon
                               zarumienił się
                               i szepnął
                               ...jesień to poważna sprawa  



                                                       

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Hexi - ku pamięci


11 sierpnia 2010 roku około drugiej nad ranem widziałam moją Hexi ostatni raz -  miała wtedy ponad 17 lat.
Wczoraj minęły trzy lata od tej nocy kiedy  poszła do lasu umrzeć. Nie mogę patrzeć na jej zdjęcie i piszę przez łzy mimo, że minęło już tyle czasu.
To był niesamowity pies. Wiem - to banalne stwierdzenie, przecież wszyscy kochają swoje zwierzęta i każde jest wyjątkowe.
Kiedy sięgnę pamięcią do czasu gdy do nas przyjechała z Austrii - bo to gończy tyrolski- zupełnie nie pamiętam, żeby jako szczeniak zrobiła nam jakieś szkody. Raz tylko poszarpała moją jedwabną spódnicę - od początku cały czas przebywała z nami - a wtedy  siedziała pod moim biurkiem. Zawstydziła się tym bardzo i już niczego nigdy nie pogryzła. Nie rozstawaliśmy się z Hexi  nigdy - była albo ze mną w firmie albo z mężem - gdy wyjeżdżał lub jechaliśmy wszyscy razem. Jedyny wyjątek to nasze podróże do Szwecji, musieliśmy zostawiać ją u rodziców, ponieważ wjazd psów był możliwy tylko po dwutygodniowej  kwarantannie - tak było jeszcze przed wejściem do Unii. Dopiero gdy dziesięć lat temu przeprowadziliśmy się do lasu, Hexi sama zadecydowała, że nie będzie już ze mną w pracy i dzień spędzała latem na podwórku  a zimą w domu. 
Żeby o niej opowiedzieć musiałabym opowiedzieć siedemnaście lat życia a to przecież niemożliwe. Więc gdybym miała określić ją jednym słowem - to była  "dama". Zachowam w sercu wszystkie chwile i mimo tego, że mam inne psy i inne zwierzęta, Hexi na zawsze pozostanie tym najukochańszym i niezastąpionym.
I tak jak była damą przez całe życie, tak też elegancko i z wyczuciem odeszła.
Przez ostatnie dwa miesiące życia męczyły ją ataki padaczki - poza tym jak na siedemnastolatkę była w zadziwiającej kondycji - biegała, skakała i przewodziła stadu naszych psów. Pod koniec lipca ataki były już bardzo częste i silne, żadne lekarstwa nie pomagały.
10 sierpnia wróciłam wieczorem do domu, martwiąc się, że zaczynają się późne powroty - zaczął się sezon prób w filharmonii, a Hexi choruje i właściwie cały czas powinna być pod opieką. Co robić i jak to zorganizować?
Wszystkie psy łącznie z Hexi w  podskokach przywitały się ze mną, a ja martwiłam się dalej.  Oglądałam coś w telewizji gdy Hexi podeszła do mnie i patrząc mi w oczy wesołym wzrokiem, delikatnie - jak to ona - chwytała zębami pilota, którego trzymałam w ręce - tak jakby chciała się bawić. Nigdy wcześniej tak nie robiła, zdziwiłam się - lecz zmęczenie i zmartwienie wzięło górę. Powiedziałam tylko coś do niej, chyba tylko pogłaskałam i nic więcej...A mogłam przecież pobawić się chwilę lub przytulić.
Bo wtedy nie wiedziałam, że to było pożegnanie.
Zwykle po każdym ataku chodziła jak pijana po domu, dlatego starałam się po wszystkim wyprowadzić ją na ogród - tam jest więcej przestrzeni i przede wszystkim tam nie obijała się o meble.
Tej nocy obudził mnie jej kolejny atak, tym razem wyjątkowo długi.  Po nim jak zwykle wyprowadziłam  Hexi na ogród i półprzytomna położyłam się na chwilę. Za jakieś 10 minut wyszłam sprawdzić co się z nią dzieje. A Hexi zniknęła.
Do rana szukałam jej w każdym zakamarku na ogrodzie i podwórku - nie było jej. Nie wiem jakim sposobem i którędy wyszła - psi instynkt kazał jej uciec do lasu. Nigdy więcej jej nie zobaczyłam...
Chociaż to irracjonalne to przez kolejne kilka dni przeszukiwałam las, żeby ją chociaż pochować... i  nie znalazłam.
I nie mogę pozbyć się myśli, że sama wybrała ten właśnie moment,  tak aby nie sprawiać swoją chorobą więcej kłopotu...
Nie mogę już dłużej pisać bo płaczę... więc ku pamięci umieszczę tylko kilka zdjęć, na których Hexi jest już wiekowa - 15 lat i więcej...Za jej młodości nie było aparatów cyfrowych, ale mam na pamiątkę jej całego długiego życia z nami wiele zdjęć.
                                                  
                                                      
Hexi uwielbiała pływać
Szczęśliwe dni : Kaj, Hexi i Birka
                                            
     
                                                           

piątek, 5 lipca 2013

Ktoś odszedł - ktoś przybył - opowieść o Kaju

W niedzielne popołudnie po przejściu burzy powietrze znowu nadawało się do oddychania. Psy chodziły za mną już od soboty oczywiście w sprawie spaceru, więc gdy tylko brzęknęły klucze i wyciągnęłam swoje spacerowo- rowerowe buty, rzuciły się radośnie w kierunku furtki.
Kaj - ten mały czarny kundelek już z tej wyprawy nie wrócił.
A jego historia zaczęła się 14 lat temu, kiedy to jako szczeniak  trafił do pewnej rodziny, która miała go kilka miesięcy i oddała do schroniska podobno z powodu urodzenia się dziecka.
Potem zabrano go do kolejnego domu i znowu wylądował w schronisku , właściwie nie wiem ile razy tak wędrował, ponieważ  przejęliśmy  Kaja razem z domem i nie był  zupełnie nasz.
Kiedy zamieszkaliśmy razem musiał podporządkować się naszej Hexi, ale z tym nie było problemu ponieważ dobrze się znali. Gdy do ferajny dołączyła Birka, walka o władzę rozgrywała się pomiędzy sukami, a Kaj był szczęśliwy, że ma towarzystwo.
Dziwny był  i jak zwykle to bywa to ludzie " zgotowali" mu tę dziwność. Przejawiała się między innymi  upodobaniem do wychodzenia uparcie szukanymi dziurami w siatce i włóczeniem się po okolicy. Chodził po śmietnikach, odwiedzał "fabrykę psów" sąsiadów, ale zawsze był w zasięgu domów- do lasu nigdy nie uciekał. Był w komitywie ze wszystkimi mieszkańcami, bo też był przyjaznym  pieskiem. Ale - co mnie najbardziej irytowało - nie reagował na wołanie, wtedy zwykle odwracał się i z szaleństwem w oczach biegł w przeciwnym kierunku. Wszelkie próby uniemożliwienia mu ucieczek nie udawały się - ciągle wynajdywał nowe dziury i sam je robił - mamy do ogrodzenia niezwykle rozległy teren - a on przeciskał się pomiędzy drutami w siatce leśnej.
Ta mania stała się dla Kaja przyczyną kolejnego dramatycznego przeżycia, a dla mnie przykładem ludzkiej podłości.
Pewnego zimnego piątkowego wieczora w styczniu 2011 wróciłam do domu i na podwórku była tylko Birka. Było już ciemno i trochę się zaniepokoiłam gdzie jest Kaj, zwykle o tej porze nie włóczył się już nigdzie. Za jakąś godzinę zaczęłam go szukać. Zaglądałam w rowy wzdłuż drogi - bo może potrącił go samochód, obeszłam też okoliczne zabudowania. Nazajutrz - dalsze poszukiwania, w przyległych do naszego lasu wioskach, na poboczach, przy leśnych drogach - i  nic -przepadł bez śladu. Przyszło mi na myśl, że może go ktoś zabrał do samochodu - ale z drugiej strony wiedziałam, że on do obcych ludzi nawet by nie podszedł, a co dopiero, żeby dał się złapać? Niemożliwe. Inna sprawa - znajomi - wtedy nawet chętnie wskakiwał do samochodu.
Minął dokładnie miesiąc. Nasza Birka została sama i żal było na nią patrzeć - wychowała się w gromadzie, pół roku wcześniej odeszła Hexi, a teraz zabrakło Kaja.
Już jakiś czas szukaliśmy  nowego pieska, ale pechowo nikt nie miał szczeniaków - chcieliśmy posokowca lub jakąś inną myśliwską rasę.
Gdy wracał temat psa znajomi mówili - idź do schroniska. Jakoś miałam opory żeby tam pójść, nie dlatego, że nie chciałam psa ze schroniska, ale dlatego, że samo pójście tam i oglądanie psiego nieszczęścia w takiej ilości, było ponad moje siły.
Ale pewnego piątku uległam - zebrałam się i pojechałam.
Pracownica zaczęła mnie oprowadzać - weszłyśmy w pierwszą alejkę - idę, zaglądam do klatek, przeszłam koło kilku i nagle widzę - w jednej siedzi nasz Kaj!!!!! Jak go zobaczyłam wpadłam w histerię - co mi się nigdy jeszcze nie zdarzyło - zaczęłam płakać i szlochając wykrzykiwałam, że to mój pies i myślałam, że nie żyje, no nie umiałam się uspokoić! I że muszę go natychmiast stąd zabrać!
Ale to niemożliwe - na to pani ze schroniska - najpierw trzeba przejść procedurę adopcyjną - czyli odwiedziny pracownika sprawdzającego warunki i to potrwa kilka dni.
A ja - że to przecież mój pies i nie będzie tutaj ani chwili dłużej !!! Widząc mnie taką histeryczną pani stwierdziła, że jak udowodnię, że to mój pies - czyli pokażę jego książeczkę zdrowia oraz zapłacę za jego pobyt, to mogą go w drodze wyjątku wydać dzisiaj.
Popędziłam więc szybko do domu po dokumenty (30 km) i z powrotem, tak żeby zdążyć do 15, bo potem zamykają biuro ! Udało się - zdążyłam, zapłaciłam i zabrałam Kaja.
Był zupełnie oszołomiony. Gdy przyjechałam do domu okazało się, że w nerwach moje klucze zatrzasnęłam wewnątrz, wtedy gdy przyjechałam po dokumenty.
No i staliśmy pod domem czekając na męża. Luty - zimno, więc poszłam z Kajem do sąsiadki. A on w kolejnym innym miejscu dopiero zaczął dziwnie się zachowywać, więc by nie robić sensacji wróciłam na swoje podwórko. Kaj stał jak ogłuszony pod drzewem i nie reagował na nic, nawet chyba nie czuł, jak bardzo jest zimno. Dopiero jak wrócił mąż i z domu wybiegła Birka, trochę pomachał ogonkiem. Ale zaraz wpadł znowu w jakieś dziwne odrętwienie i całą noc przeleżał w jednym miejscu na chodniku - nawet nie wskoczył na swój fotel.

                                                           Kaj w dniu powrotu do domu

Dochodził do siebie kilka dni, a ja cały czas zastanawiałam się skąd  wziął się w mieście ?
Zaginął w piątek, a w niedzielę z jednej z ulic zgarnęła go straż miejska.Wobec tego nie było żadnej możliwości, aby przeszedł w jeden dzień 30 km i sam doszedł do miasta! Pozostał tylko samochód, do którego musiał wskoczyć dobrowolnie.
Istniała tylko jedna możliwość - sąsiad z "fabryki psów". A ponieważ zanim zaczęły się niesnaski związane z permanentnym ujadaniem dwudziestu kilku yorków i brakiem reakcji na nasze delikatne prośby i aluzje na ten temat, to odwiedzaliśmy się nawzajem. Kaj dobrze ich znał i zaproszony do samochodu bez problemu by wskoczył.
Nasze przypuszczenia potwierdzili inni sąsiedzi - nieraz widzieli jak tamci odganiali Kaja, który siedział pod ich płotem, a siedział, ponieważ tam ciągle któraś z dwudziestu suk miała cieczkę!
Oczywiście rozumiem, że mogło to być denerwujące, ale żeby wywozić psa i wyrzucić go gdzieś w mieście !!! Trzeba nie mieć sumienia i serca. Do głowy mi nie przyszło, żeby szukać go w schronisku -  bo niby skąd by miał się tam wziąć??? Ale gdybym podejrzewała taką możliwość, to nie siedziałby tam cały miesiąc.
Każdy sądzi według siebie i taka podłość nie mieści mi się w głowie.
Od powrotu ze schroniska Kaj zdziwaczał jeszcze bardziej - doszła mania jedzenia jakby na zapas, chodził po domu i węszył bez przerwy szukając jedzenia.
Utuczył się przez to bardzo, lecz kilka tygodni temu schudł nagle, zaczął coraz wolniej chodzić, kaszleć i wyglądało to na problemy sercowe. Można było spodziewać się, że nie pożyje już zbyt długo.
Tak więc z tego niedzielnego popołudnia 23 czerwca zachowam w pamięci ostatni obraz Kaja, jak skacze przez kałuże i biegnie obok mojego roweru.
Później został jak zwykle z tyłu i nie wiem, w którym momencie zboczył do lasu, aby tam pod jakimś drzewem dokonać żywota.
Szukałam go wieczorem i nazajutrz, ale nic z tego - psi instynkt kazał mu schować się w jakąś dziurę i skonać.

A w poniedziałek dołączył do nas bezrogi biały koziołek, którego nazwałam na pamiątkę trochę podobnie - Kajtek.
Cóż, życie toczy się dalej....
 

wtorek, 11 czerwca 2013

Głupich nie sieją czyli historia Amelki


15 sierpnia 2008 roku serdeczny kolega obchodził hucznie swoje okrągłe urodziny. Na południowym zachodzie kraju dzień wcześniej szalały  trąby powietrzne, a ulewny deszcz i silny wiatr wszystkim dał się we znaki. Ale dlaczego tak dokładnie to pamiętam ? Otóż ta pogoda, trąby powietrzne i ich skutki związane są z  kozą Amelką i jej przybyciem do naszego stada.
Urodzinowi goście schodzili się tłumnie, didżej puszczał swoje kawałki a ludzi na sali było już około setki, gdy w ten straszny zgiełk wkroczył niesamowicie zadowolony z siebie osobnik ciągnący na sznurku malutką kózkę. Oczywiście przyozdobioną na okoliczność w jakieś wstążki i z kartonem na szyi, na którym "genialny" pomysłodawca wypisał życzenia. Ludzie zawyli z uciechy, a mi zrobiło się słabo jak zobaczyłam to przerażone zwierzę. Do dzisiaj nie mogę pojąć, dlaczego wszyscy śmiali się i klaskali. Obdarowany kolega przyjął prezent i zaraz przytomnie wyprowadził kózkę z tego hałasu. Kiedy tylko nadarzyła się sposobność, wzięliśmy solenizanta na spytki. Gdzie jest koza i najważniejsze - co dalej ma zamiar z nią zrobić?
Oczywiście kolega stwierdził, że nie ma warunków, żeby zatrzymać kózkę, a na razie zaprowadził ją pod dom i przywiązał do słupka. Ciemna noc, pada ulewny deszcz, wyobraźnia -niestety- działa  - więc poprosiliśmy kolegę, żeby jak najszybciej rozwiązał sprawę idiotycznego prezentu i jeżeli chce, to możemy zabrać kozę do siebie. Razem więc wymyśliliśmy, że odbędzie się licytacja kozy z przeznaczeniem pieniędzy dla poszkodowanych przez trąbę powietrzną - ale oczywiście umówiliśmy się, że to my mieliśmy tę licytację wygrać. Jak uzgodniliśmy - tak zrobiliśmy i już za chwilę jechaliśmy do domu kolegi, żeby zabrać kózkę do nas. Jeszcze dzisiaj mam przed oczami obraz malutkiej Amelki przywiązanej do słupka pod wiatą, skulonej ze strachu, a wokół tylko wiatr, deszcz  i ciemność. Szybko zapakowaliśmy ją do samochodu i  po 10 minutach byliśmy w domu - impreza dopiero się rozkręcała, ale jakoś nie mieliśmy ochoty tam wracać.
Gdy wprowadziliśmy ją do obórki, w której zobaczyła inne kozy - to niewiarygodne, ale widać było jak odetchnęła z ulgą. Dziwię się, że w ogóle przeżyła - to bardzo wrażliwe zwierzęta i zbyt mocny stres może je zabić. Trauma pokutuje w niej do dzisiaj - kiedy tylko ktoś obcy wejdzie do koziarni, Amelka chowa się w kącie i trzęsie jak osika. Tak jakby chciała zniknąć - żeby nikt jej już nie zabrał.

Długi czas w ogóle nie chciała podejść do nas, nie można jej było pogłaskać, czy też dotknąć w żaden sposób. Istniały tylko kozy, a ludzi omijała szerokim łukiem. Dopiero gdzieś po półtora roku sama podeszła do ręki. I od tej pory jest łasa na pieszczoty, ale z kolei ostra dla innych kóz. To Amelka teraz ustawia wszystkie i wywija rogami.
Latem 2011 roku Amelka urodziła nam parkę. Adi - koziołek i  kózka Ada ( teraz przemianowana na Adelkę - Ada to imię o złej aurze i niepotrzebnie tak ją nazwaliśmy). Nie wiadomo z jakiego powodu Adi w wieku 8 miesięcy padł nagle - a wyrastał na pięknego kozła. Zrobiliśmy nawet sekcję, która również nic nie wykazała. Adelka w wieku 6 miesięcy też zachorowała i z dobrze zapowiadającej się kózki zrobiła się schorowana koza- po wielu konsultacjach, leczeniu itp. weterynarz stwierdził wadę rozwojową - coś w rodzaju dysplazji bioder.

                                               Amelka, Adi ( biały ) i Adelka

Dzieci Amelki miały w sobie chyba to nieszczęście, które przeżyła - może to głupie, ale takie mam wrażenie. Adi i Adelka mają kilka ładnych zdjęć i opiszę je osobno.

                                                                     Mała Amelka

                                                            Kozy leśne- Amelka i Baśka

Czasem śmiejemy się, że Amelka to nasza najdroższa koza - pieniądze daliśmy koledze, który rzeczywiście zawiózł je potem (łącznie ze zrzutką pozostałych urodzinowych gości -wyszła całkiem ładna kwota) do jednej z dotkniętych przez trąbę wsi  i przekazał ok 2000 zł pewnej poszkodowanej kobiecie.
Jak by tego było mało to jeszcze podczas kontroli stada przez Inspekcję Weterynaryjną, dostaliśmy za nią mandat - koza niewiadomego pochodzenia !!!!!
A takich nie wolno mieć !!! Z pewnymi perturbacjami Amelka jednak została zalegalizowana - ech, co to za   czasy, że już nawet kozy podlegają totalnej urzędniczej kontroli.




  

środa, 29 maja 2013

Baśka


Baśka to pierwsza koza taka całkiem nasza. Urodziła się 31 stycznia 2007 roku  - jej mama Klara to jeden z maluchów uratowanych przed rzezią pijanego poprzedniego właściciela. Teraz jest najstarsza w naszym stadzie. Pamiętam, jak była malutka to wskakiwała mi na ręce - najpierw na klocek słomy potem - hop i już była u mnie.

Teraz to stateczna koza, ale niestety niepełnosprawna. Zeszłej zimy nagle zaniemogła- przestała wstawać, nie wiadomo z jakiego powodu. Po miesiącu leżenia jedna tylna noga była kompletnie pozbawiona skóry i jakby podkurczona. Walczyłam o nią bardzo- miała przecież małą Barbie, bardzo z matką związaną. Nie chciałam by powtórzyła się sytuacja z Puci, która odeszła i zostawiła dwójkę maluchów. Ale to temat osobny.
Wyprawialiśmy cuda - łącznie z ćwiczeniami na wyciągu - aby zachować ruchomość stawów i mięśni.
I udało się - teraz co prawda ma unieruchomiony staw kolanowy, ale funkcjonuje prawie normalnie - umie nawet biegać z tą jedną podkurczoną nogą.

                                                        Baśka z córką Barbie

Baśka nie od razu tak kochała swoje koźlę. Czasem koza nie wiadomo dlaczego nie akceptuje swojego dziecka. Urodziła latem 2011 jako ostatnia i miała tylko jednego malucha - kózkę, którą nazwaliśmy Barbie - taka była ładna. Niestety Baśka nie chciała jej karmić, co prawda mała napiła się siary, ale potem było coraz gorzej.
Aby Barbie mogła cokolwiek zjeść, trzeba było kilka razy dziennie przytrzymać Baśkę. Bałam się też, żeby jej czegoś nie zrobiła w nocy, ale Barbie czuła ten brak akceptacji i kładła się zawsze daleko od matki. Żal było na to patrzeć - taki biedny maluch próbujący podejść i odganiany rogami.
Po jakimś czasie nastąpił przełom - zobaczyłam, że już śpią przytulone do siebie. Nawet teraz, gdy już mają swoje boksy ( jak Baśka była chora trzeba je było rozłączyć) to są mocno ze sobą związane.


Ten opis to swoisty seans terapeutyczny - puściły mi trochę nerwy i stąd ten wczorajszy post.
Niepotrzebnie - cały ten zgiełk nie jest tego wart. Wystarczy jedna próba w Filharmonii i przekierowanie myśli na inny, przyjemniejszy tor !!! Oczywiście problemy nadal istnieją, ale na swoim miejscu, czyli gdzieś na trzecim planie. 



wtorek, 28 maja 2013

Wiosenny kisiel

Obiecałam sobie, że nie będę pisać o tym drugim nurcie mojego życia, w którym zwykle wiosną kumulują się wszystkie stare i nowe problemy. Niestety nie da się od niego uciec. I zamiast cieszyć się rozkwitającą przyrodą, nie mam na to siły - wiosna to dla mnie bardzo trudny czas.
Życie zwykłych ludzi, którzy tak jak ja porwali się na swoje" biznesy" przypomina pływanie w kisielu.
Niby płynę, ale każdy ruch męczy nieprawdopodobnie.
Ostatnimi czasy nie czuję żadnej satysfakcji z tego, że sama sobie jestem sterem, żeglarzem itd...nic nie chciałam od tego państwa, sama zorganizowałam sobie swoje miejsce pracy, ale ono - państwo - nie dość, że tego nie docenia, to jeszcze nie pozwala normalnie żyć. Zewsząd tylko ciosy jak obuchem a normalny ( nie polityczny lub urzędniczy) człowiek czuje się jak na celowniku. Swoje dokładają też ci wszyscy coraz gorsi - niestety- ludzie...Co się dzieje ???
Najchętniej zostawiłabym  wszystko i zaszyła się w lesie z moimi kozami.
Ale cóż - trzeba dokończyć budowę domu, a brak alternatywy na jakieś inne działania, zresztą nawet nie wiem czy w obecnej sytuacji byłby jakiś sens wymyślać coś innego i zaczynać od początku...Tak naprawdę to chciałabym hodować kozy na poważnie i z tego żyć - i przede wszystkim nie ruszać się z domu...
  
Szkoda, że maj w tym roku taki deszczowy...rzadko trafia się słoneczny dzień, a dla mnie najpiękniejszym kolorem jest zieleń podświetlonych słońcem młodych liści. Jak sobie popatrzę od razu mi lepiej...

                                    A taka żaba jeziorkowa nie musi "męczyć się w kisielu".
                                       

środa, 15 maja 2013

Majowe koźlaki

Kiedy kraj opanowało majowe szaleństwo postanowiłam nadrobić zadania domowe. I jak to zwykle bywa - planowanie to czas stracony. Jeszcze 1-szy maja upłynął spokojnie - kręciłam się po domu i ogrodzie, no i po południu pożegnałam męża - wybrał się na dwudniowe polowanie - dyżur w łowisku. Wieczorem, gdy przestało padać i wypuściłam kozy na wybieg,  zauważyłam, że naszej nowej kozie Pauli nagle powiększyły się wymiona.
Paula zastąpiła naszą malutką Pippi, mamy ją od marca i podobno była "zakocona". Obserwowaliśmy ją cały czas  i  nie było widać żadnych zmian. Mąż twierdził nawet, że na pewno nie jest w ciąży, a mnie z kolei wydawało się, że jednak jest.
Tak spieraliśmy się półtora miesiąca, a Paula cały czas wyglądała tak samo.
Tego wieczora jednak "dojki"  Pauli nie dawały mi spokoju, przed północą poszłam jeszcze sprawdzić - Paula stała z podniesionym ogonem, ale poza tym żadnych oznak porodu ...Pomyślałam, że pewnie jest za wcześnie i jeżeli nawet będzie rodzić to nie tak zaraz...  i poszłam spać. Oczywiście śniły mi się jakieś wystające kopytka itp... i rano z niepokojem pobiegłam zobaczyć, co się dzieje. Moje przeczucia sprawdziły się - już od drzwi domu słyszałam głośne meczenie. Wpadłam do koziarni i na korytarzu stały dwie malutkie kózki, drąc się w niebo głosy.
Nie wiem jakim sposobem wydostały się z boksu ! Natychmiast dostawiłam je do matki, bo przecież musiały napić się siary !!!
Zaczęły - na szczęście- ssać prawie od razu, były też pięknie wylizane i suche.
A Paula stała jakby nigdy nic zadowolona z siebie bardzo.
Ale mieliśmy szczęście - nie dość, że to młoda koza - pierworódka, to poradziła sobie sama i obyło się bez komplikacji.
No i w związku z tymi sensacjami praktycznie cały czas wypełniły mi kozy - obserwowałam czy wszystko jednak z koźlętami w porządku. Poza tym Paula  meczała dając do zrozumienia, że chce iść na łąkę
Niestety pogoda była straszna - 2 i 3 maja lało cały dzień i nie dało się dosłownie wyściubić nosa .Cóż więc mi pozostało - koza meczy i chce jeść- na siano nawet nie spojrzy, więc rwałam trawę, suszyłam w domu, żeby nie jadła mokrej i latałam z tą trawą do koziarni.
Pełne szaleństwo...
Tak oto spędziłam ten majowy weekend :)))

                                                    Kózki na pierwszym spacerze z mamą.

                                                                  Pepsi - 10 dni

                                                                  Pipsi - 19 dni