środa, 30 grudnia 2015

"...Baśń niczym drzewo..." czyli grudniowa niespodzianka



Ostatnio coraz częściej uciekam myślami od rzeczywistości. Chociaż od lat staram się budować swój świat, to jeszcze nigdy nie był on mi tak potrzebny jak teraz. Nie, nie mam depresji, nie jestem też chora ( mam nadzieję ). Po prostu życie i jego rwący nurt nużą mnie ostatnio tak bardzo, że szukam ucieczki.
Jestem szczęśliwa, że mieszkam w takim miejscu, które umożliwia zapomnienie. Wystarczy wyjść z domu i już jestem otoczona ciszą, lasem, przyrodą. Daleko od hałasu, ludzi, informacji i całego tego bezsensownego zgiełku. Do tego moje kozy - pocieszycielki, zajmowanie się nimi jest ratunkiem i ucieczką przed złowieszczymi informacjami jakich coraz więcej dostarcza nam świat.
Blogosfera również daje wiele nowych możliwości, a przekonałam się o tym za sprawą Olgi Jawor piszącej wraz z Cezarym wspaniałego bloga Pod tym samym niebem. Ola to niezwykle twórcza autorka wierszy, opowiadań i baśni. Jedną z nich postanowiła oddać nam - czytającym - i ogłosiła konkurs na zakończenie, czy też raczej na dokończenie pewnego baśniowego wątku. "Uratuj miasteczko - baśniowe Miasteczko Odnalezionych Myśli czekało na pomoc.  Przeczytałam Olgi zaproszenie do konkursu i zaraz pomyślałam - szkoda, ale nie jest dla mnie - termin do poniedziałku jest w moim przypadku zbyt krótki. W domu nie mam komputera, no i pewnie nie zdążę nic sensownego napisać.
Jednak myśli o tym jak uratować Miasteczko towarzyszyły mi od piątku i nie mogłam się od nich uwolnić.
I tak w czasie sobotnich zajęć zamiast mielić w głowie inne problemy, uciekałam myślami daleko w baśniowe krainy, gdzie wszystko wydaje się możliwe..
Poniedziałek w pracy okazał się dość luźny i po południu stwierdziłam, że może jednak szkoda koziego dziecka, instrumentu i czarnego ptaka, które towarzyszyły mi przez niemal dwa dni. Miałyby przepaść na zawsze ?
Postanowiłam napisać tyle, ile zdążę i wysłałam - surowy, niedokończony tekst. Myślałam, że posłuży on tylko jako ewentualna kanwa lub inspiracja, a Olga wybierze z propozycji jakieś wątki, które ubarwi czy wykorzysta - bo tak wyobrażałam sobie ideę tego konkursu.
A tu niespodzianka - mój pomysł, oraz tekst Basi W. spodobały się na tyle, że Olga opublikowała po poprawkach obydwie propozycje - jako dwie niezależne gałęzie baśniowego drzewa.
Baśń rośnie nadal za sprawą jej niesamowitej autorki Olgi. A ja i Basia W. zostałyśmy uhonorowane dodatkowo w ramach nagrody i zaistniałyśmy jako jedne z postaci.  Gdy o tym myślę, zawsze uśmiecham się i czekam z ciekawością jak potoczą się  losy Andzi P. pisane fantazją i piórem Oli.
I nadal będę się uśmiechać, a wszystkim niespokojnym, poszukującym czy zagniewanym życzę, aby umieli uciekać myślami gdzieś w jakiś inny świat.
Dopóki ten nasz - prawdziwy - nie stanie się spokojniejszy, lepszy i przyjazny.

Wszystkim towarzyszącym "zapiskom spod lasu" drogim Czytelnikom w nadchodzącym Nowym Roku życzę zdrowia, spokoju, spełnienia marzeń i realizacji planów ! Dziękuję za wspólnie spędzony czas oraz miłe komentarze.

 

A teraz ku pamięci - to co napisałam ( poprawione i dokończone tym razem) z dopiskami Olgi ( niebieskim kolorem). Początek jak i ciąg dalszy baśni znaleźć można oczywiście u pomysłodawczyni i autorki Pod tym samym niebem

Wróciła , wróciła - Bartłomiej biegł przez miasteczko głosząc radosną wieść. Mieszkańcy wychylali się z okien, a inni dołączali i biegli dalej razem z drwalem. W końcu zebrała się cała gromada i tak wszyscy dotarli do Gospody Pod Złotym Liściem.
Hanna i Wędrowiec wyjrzeli przestraszeni hałasem.
- Cóż się stało , skąd ta wrzawa ?
- Wróżka Konstancja wróciła. Zaraz tu będzie - krzyczał uradowany tłum mieszkańców.
Wszyscy czekali z niecierpliwością. Co też ma do opowiedzenia, gdzie była, skąd wraca ???
Tyle pytań cisnęło się na usta i wszyscy chcieli zapytać o to samo.
Kiedy wreszcie Wróżka przybyła, wrzawa nagle ucichła, a mieszkańcy przyglądali się tylko wystraszeni jej zmienionym wyglądem. Widać było, że przeszła długą drogę, a i twarz i cała postać skurczyła się jakby i wyblakła.
- Mów, mów wreszcie co się stało, gdzie byłaś, dlaczego zniknęłaś ???
Konstancja usiadła, napiła się wody i wreszcie przemówiła.
- Nie mam dobrych wieści - zaczęła z wysiłkiem.
- Ale zacznę od początku. Pewnego dnia gdy jak zwykle siadłam przy naszej cudownej fontannie, nagle krople wody zaczęły ciemnieć, aż nabrały czarnego koloru. Krople zaczęły układać się w linie, a linie w litery. Gdy ujrzałam słowa zamarłam. Przeczytałam ...
- Co, co przeczytałaś - zakrzyknęli  przerażeni opowieścią Wróżki.
- Powiem wam. Krople ułożyły się w napis:
" Świat już niedługo pogrąży się w mroku. I wy mieszkańcy tego miasteczka razem z nim. Powoli znikać będą wszyscy jeden po drugim. Najpierw odejdą w mrok najsłabsi, potem najmądrzejsi, a na samym końcu najstarsi. Uratować świat może tylko kozie dziecko, które zagra melodię na instrumencie z drzewa wyrosłego na szczycie najwyższej skały za sprawą czarnego ptaka.
Szukajcie ...a i tak nigdy nie znajdziecie..."
I rozległ się złowieszczy chichot, a czarne krople opadły na bruk i zniknęły. Fontanna wyschła.
Wszyscy zgromadzeni znieruchomieli, aż w końcu ktoś zapytał
 - Dlaczego nie powiedziałaś nam o tym wcześniej ?
Wróżka podparła głowę i zapłakała. A potem powiedziała
- Kiedy tylko przeczytałam przepowiednię, natychmiast wyruszyłam w drogę. Wydawało mi się, że gdy przejdę cały świat, zapukam do wszystkich drzwi, to znajdę kozie dziecko,  drzewo i czarnego ptaka.
Ale na nic moja wędrówka. Nie udało się. Małe kózki przecież nie umieją grać. Drzewa nie rosną na wysokiej skale, a czarny ptak ? Nie  wiem jak mógłby sprawić aby tak wysoko rosło drzewo.
W gospodzie zapadła cisza.
W końcu Wędrowiec powiedział
- Przecież musi być jakiś sposób. gdzieś na pewno znajdziemy kozie dziecko, a czarny ptak zaprowadzi nas do drzewa na skale. Musimy uratować nasze miasteczko.
- Ale jak to zrobić ? Czy to w ogóle możliwe ? Kozie dziecko  grające na instrumencie ? Gdzie szukać drzewa na skale ?- jeden przez drugiego wołali zgromadzeni w gospodzie mieszkańcy miasteczka.
- Podzielmy się na grupy, wtedy łatwiej będzie nam szukać i wędrować. Kiedy po określonym czasie zgromadzimy się tutaj, powiemy co znaleźliśmy i o czym usłyszeliśmy. Razem na pewno wymyślimy jakieś rozwiązanie i uratujemy nasze miasteczko.
I tak zrobili.
Kiedy wędrując dzielili się zasłyszanymi opowieściami okazało się, że w grupie poszukującej koziego dziecka jest pewien starzec, który słyszał o samotnej kobiecie mieszkającej daleko w lesie. Wróżka ominęła to miejsce ukryte i niedostępne.
Ruszyli więc na poszukiwania.
I znaleźli - przycupniętą za rozległymi bagnami, schowaną w głębokich śniegach maleńką chatkę, w której mieszkał chłopczyk i koza z koźlęciem. Chłopiec bawił się z koźlęciem a wszyscy ze zdziwieniem ujrzeli, ze pije mleko z koziego wymienia. Ach to jest kozie dziecko !
Wówczas z chatki wyłoniła się matka chłopczyka i opowiedziała im jak to gdy syn był mały zachorowała i nie mogła się ruszać. Ostatkiem sił pokazała dziecku, że może pić razem z koźlątkiem. Potem na długie godziny zaniemogła, a gdy się ocknęła okazało się, że synek jest zdrowy i najedzony. I tak to sama nazywała czasem swego synka " kozim dzieckiem". I dalej pozwalała mu pić z koziego wymienia.
- Ach, więc mamy kozie dziecko  - uradowali się mieszkańcy miasteczka.
Chodźcie z nami - bez was nie uratujemy miasteczka.
I wyruszyli razem w drogę Kobieta, Kozie dziecko , koza, koźlątko i grupa wędrowców.

W tym samym czasie inni zastanawiali się jak znaleźć drzewo a przede wszystkim czarnego ptaka.
Po naradzie postanowili odszukać wszystkie czarne ptaki. Odnaleźli kosa, czarnego dzięcioła, wronę i kawkę, lecz żadne z nich nic nie wiedziało o drzewie rosnącym na niedostępnej skale. 
Tylko najstarszy z gawronów poradził wędrowcom, aby zapytali największego czarnego ptaka - sędziwego kruka. który być może zna odpowiedź.
Udali się więc do kruka i zapytali
- Kruku, najmądrzejszy z ptaków, czy słyszałeś o drzewie rosnącym na wysokiej skale ?
 A kruk zastanowił się, przechylił głowę i zakrakał
-  Gdy byłem jeszcze młody latałem do orzechowego lasu. Jest taki tylko jeden na świecie, hen za wysokimi górami. Tam rosną orzechowe drzewa niezwykłej urody, rodzące ogromne owoce.
Nieraz chciałem przynieść do gniazda te wielkie orzechy, ale niestety były za duże. Tylko raz udało mi się jeden uchwycić w dziób, lecz gdy leciałem nad górami upuściłem go. Być może to z tego orzeszka wyrosło drzewo. Spróbujcie, może uda wam się je odnaleźć.
Uradowani opowieścią mieszkańcy czym prędzej udali się na poszukiwania.
Była to długa i męcząca wędrówka. Kiedy wydawało się, że dalej już nie mogą iść, jeden z młodzieńców zauważył wysoko na stromej skale koronę drzewa. 
- Idź sam - powiedzieli mieszkańcy, my już nie damy rady wspinać się tak wysoko.
Kiedy młodzieniec dotarł pod drzewo ono zdumione jego widokiem zapytało
- Co cię sprowadza na te niedostępne szczyty, żaden śmiałek nigdy tutaj jeszcze nie dotarł.
Młodzieniec opowiedział o Miasteczku, klątwie, o poszukiwaniach i poprosił drzewo o ratunek.
Wzruszony opowieścią sędziwy orzech upuścił jedną ze swych poskręcanych gałęzi, a ona upadając roztrzaskała się na kawałki. Kawałek  drewna wyglądający jak malutka fujarka upadł prosto pod nogi młodzieńca.
- Ach, to musi być ten czarodziejski instrument - wykrzyknął uradowany, chwycił drewienko i najszybciej jak umiał wrócił do grupy wędrowców. 
Rozradowani udali się do Gospody Pod Złotym Liściem, gdzie już czekała reszta mieszkańców.
Wędrowiec czym prędzej wziął dłutko i drżącymi z przejęcia dłońmi wyrzeźbił maleńki instrument. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech w napięciu. Syn Kobiety z bagien popatrzył na mieszkańców miasteczka, na swoja przejętą tym wszystkim matkę a wreszcie na kozy, swych zwierzęcych przyjaciół. One spoglądając mu wiernie w oczy zameczały, jak gdyby chciały dodać chłopcu wiary i sił.
Widząc to Kozie dziecko uśmiechnęło się promiennie a potem zagrało najpiękniejszą melodie na zaczarowanej fujarce...
Wtedy powiał tajemniczy, radosny wiatr. Przez otwarte okno gospody wpadły do wewnątrz kolorowe, wesołe liście, zakręciły młynka u powały a potem szeleszcząc niczym klucz wielobarwnych ptaków wyfrunęły na zewnątrz. zdawało się, iż zapraszają wszystkich by pobiegli za nimi. Kto żyw wybiegł więc z gospody.
Wróżka Konstancja uniosła się w powietrze i łopocąc długa spódnicą poleciała na rynek miasteczka. Dotarła tam pierwsza. I płacząc ze wzruszenia ujrzała, że z fontanny znowu tryskają kaskady magicznej wody a w studni perlą się kropelki dobrych życzeń. Wokół fontanny trzymając się za ręce tańczyli zaginieni do niedawna mieszkańcy. A na to wszystko z nieba spływały ogromne gwiazdeczki śniegu.




Nagroda - rarytasy Olgi


piątek, 23 października 2015

Wróciła...

lekko nadąsana.  Przecież to do niej należą żółcie i brązy. Niezwłocznie zarzuciła wilgotny, zielony szal na łąki i odetchnęła. Jeszcze kilka dni mogła chodzić w zielonej sukience. Dopiero przedwczoraj nadszedł czas na nasycone wiatrem czerwienie i jej ukochane spłowiałe beże. Zielony szal szybko zamieniła na biały i powłóczysty.   I teraz snuje się wieczorem po łąkach, nucąc piosenkę szykującym się do podróży  pliszkom. Czasem od święta przyozdobi się brylantowo - kropliście, a rześkim porankiem przebiegnie stukając srebrnymi obcasikami. Bywa smutna, często też złości się wietrznie i rzęsiście.
Ale wreszcie poczuła się pewnie i różowo zamglonym zmierzchem szepce mi do ucha - tak, wiem - jestem bardzo piękna.




czwartek, 27 sierpnia 2015

Plony, plany i peany czyli post gospodarski

Powoli odchodzi jakże dziwne tegoroczne lato. Niespotykane upały zamieniły  pastwiska w stepy, a kozy zamiast soczystej trawy zjadły zapas siana zgromadzony na zimę. Kiedy na początku czerwca zwieźliśmy z łąki pierwszy pokos, nawet do głowy mi nie przyszło, że do sierpnia nie zostanie z niego ani krztyna. Na szczęście została jeszcze łąka w tym roku nie koszona i tam trawa zdążyła urosnąć przed nastaniem suszy.

Skoszone, czekamy na maszyny

A ponieważ było tego dużo, to nawet nie porywaliśmy się na samodzielne zwożenie tak jak poprzednio - o czym pisałam tutaj.
Poprosiliśmy o pomoc rolnika zza lasu i pewnego upalnego popołudnia dwa sprytne chłopaki w wielkich maszynach załatwiły sprawę. Ależ ulga, no i siana mnóstwo - całe dwadzieścia pięć bali.

 


Pomidory zdaje się lubią upały - takich zbiorów nie miałam nigdy. Te obfite plony zawdzięczam zapewne również Utygan, która pisała o zastosowaniu drożdży. Zrobiłam oprysk i efekt przeszedł moje oczekiwania.



A i mój tymczasowy wannowo - skrzyniowy ogródek również spisał się dzielnie. Ogórki po lipcowym zastoju z kopyta ruszyły w sierpniu i teraz kiszę i kiszę...


Pomidory na przecier, suszone do oleju - zadania odrobione :)

Planowany duży ogród jeszcze nie wiem, w którym miejscu powstanie, ale wiem już, że z pewnością będzie skrzyniowy. Drugi rok uprawiam warzywa w zaadaptowanych skrzyniach pozostałych z transportu płytek, oraz w starych wannach walających się dotąd po kątach i mogę stwierdzić, że jest to sposób zupełnie nie męczący, a wręcz przyjemny. Trochę pracy jest przy napełnianiu pojemników warstwami gałęzi, kartonów, słomy, obornika i ziemi, ale za to później zostaje tylko podlewanie. Nie wiem dlaczego chwastów w skrzyniach rośnie mało, a plewienie odbywa się niejako przy okazji - właśnie podczas podlewania.
Myślę jeszcze o wałach permakulturowych, o których pisze Gorzka Jagoda, ale dopóki nie wiem gdzie będzie ogród nici z wałów. Póki co również w planach...


Ogródek wygląda niezbyt ładnie, za to plony daje niezłe...


Koziołek Iwo dołączył do taty Kajtka i Grachosa - kolegi z Tyrolu. No i niestety tym razem nie obyło się bez jęków. Pierwsze dwa dni i noce Iwo meczał bez przerwy. Potem przerwy pomiędzy meczeniem wydłużały się stopniowo. Ale i tak z nawiązką nadrobił bezproblemowe odłączenie od matki do boksu z młodzieżą. Teraz cycuś został daleko, bo wcześniej mimo, że spał osobno, to na łące jeszcze nieraz udało dorwać się do mamy. Szczęśliwie dzisiaj, po prawie miesiącu mogę powiedzieć, że skończyły się tęskne płacze. Iwo zaakceptował swoją dorosłość i nawet przytulił się do taty. Grachos lubi czasem pogonić Iwo, ale ten szybko znalazł sobie azyl na stosie desek.

Iwo i jego bezpieczne miejsce  

W planach najbliższych - budowa pomieszczenia dla koziołków, które ma powstać w pewnej odległości od domu. Czy zdążymy przed zimą ? Mam nadzieję - panowie mieliby dla siebie łąkę i mogliby pachnieć do woli...

A bale słomy już leżą - teraz tylko wybudować...  



No i peany. Na cześć koziego mleka - w imieniu swoim i odbiorców. Całe życie unikałam, piłam wyłącznie do maminej szarlotki, a i to bardzo rzadko z powodu nietolerancji laktozy.
A teraz ? Każdy wieczorny kubek lekko słodkiego, jeszcze ciepłego mleka jest czystą radością.
Pijąc myślę o tym, jakże niewiele pozostało w dzisiejszym sztucznym świecie tak bardzo prostych i prawdziwych rzeczy jak to moje kozie mleko.

Na zdrowie:))

czwartek, 9 lipca 2015

Lato - smutne lato

Chociaż jesień to moja ulubiona pora roku to chciałabym, aby tegoroczna w ogóle nie nadeszła. I nie z powodu letniej cudownej pogody, ciepła, urlopów, wyjazdów do wód czy też innych przyjemnych zajęć.
Tej jesieni będę musiała przekroczyć Rubikon i z "trzymacza" kóz stać się hodowcą.
Takim z prawdziwego zdarzenia, który rozumie i godzi się na pewne kroki. Hodowcę, który potrafi pozwolić swoim zwierzętom odejść - do innych domów i miejsc. Nawet gdy te miejsca nie będą już na tym świecie. I takim, który z tego powodu nie wylewa łez.
Nie ma odwrotu.  Nie wiem czy dam radę i nie chcę jeszcze o tym myśleć. Jednak aby kontynuować i rozwijać w jakimś sensownym kierunku naszą hodowlę, takie decyzje będą musiały zapaść.


1 lipca ostatnia z kóz  Frida urodziła dwa martwe koźlęta.  Tegoroczny bilans nie jest korzystny. Paula - przedwczesny poród, Barbie - poronienie. Amelka - dwa słabeusze - kózka i koziołek. Jedynie Pipsi spisała się na medal i szybko oraz bezproblemowo urodziła zdrowego, dużego koźlaka. 
Już od jakiegoś czasu nosiliśmy się z zamiarem zakupu dobrego, rasowego kozła. Jak jest to ważne widać właśnie po tych nieudanych, tegorocznych wykotach. Niewątpliwie główną przyczyną jest nasz niewiadomego pochodzenia i zapewne z chowu wsobnego kozioł Kajtek.
I oto jest Grachos - przybysz z Austrii.

A Kajtek wydawał się duży ...

Na dzień dzisiejszy doimy trzy kozy - a że trzy - jest dla mnie zagadką. Po pierwsze Paula, która urodziła przedwcześnie martwego koziołka. Ponieważ do porodu miała jeszcze trochę czasu, nie miała mleka. Lecz gdy zaczęłam doić Pipsi, ze zdziwieniem zauważyłam powiększające się wymiona Pauli, która postanowiła również dawać mleko. I to nawet dość dużo. Zaraz potem - Barbi ( ta po poronieniu), również postanowiła nie być gorsza i "dostała" mleka. Tylko u Pipsi odbyło się w zgodzie z naturą - chociaż niezupełnie bez problemów. Koziołek Iwo upodobał sobie wyłącznie prawą stronę mleczarni i trzeba było dwa razy dziennie wydoić Pipsi jedno wymię. Po trzech miesiącach Iwo został oddzielony, a po raz pierwszy cała akcja przebiegła  szybko i przyjemnie. Po prostu pewnego wieczora dołączył do młodzieży w innym boksie i o dziwo obyło się bez jakichkolwiek płaczów i krzyków zarówno koziołka jak i matki. Iwo jest taki pierwszy "mój" - ponieważ byłam sama przy jego porodzie.  Zostaje u nas, tylko już za jakiś niezbyt długi czas, będzie musiał przeprowadzić się do kozłów. Mam nadzieję, że sobie poradzi.

Iwo z mamą i babcią Paulą ( z lewej)

Amelka nie jest dobrą matką. Jej koźlęta są słabe i nie żyją długo o czym pisałam tutaj .  Nie inaczej było w tym roku. Koziołek Cezary i kózka Celinka urodziły się bardzo słabe, na szczęście udało się je odchować. Celinka to nasza pierwsza bezroga panna, bardzo przy tym przylepna.  Cóż, matka Amelka to koza oschła i wredna - nieraz ugryzie lub bodnie, a i odpędza od siebie i paśnika. Dobrze, że przynajmniej daje koźlętom jeść.


Celinka

A co to takie duże ? Koza ? Celinka, Cezary i Frida
Cezary został już wykastrowany, a za kilka dni spróbujemy odłączyć je od matki i Amelka będzie czwarta do dojenia.


Frida jeszcze w ciąży

Frida - podrzutek - dochodzi do siebie po ciężkim porodzie. Jest smutna, a dodatkowo nie obeszło się bez zapalenia wymienia. Dopiero dzisiaj - po tygodniu - można powiedzieć, że jest lepiej. Wspomnieć tutaj muszę, że mam szczęście - znalazłam prawdziwego weterynarza - z powołania, jak sam mówi. Można zadzwonić w "świątek, piątek i niedzielę" - przyjedzie zawsze. To duże wsparcie i ulga. A jeszcze zna się na kozach - no cud po prostu.
Frida obdarza mnie kolejnymi litrami, które na razie do zakończenia leczenia trzeba wylewać. W sumie do dojenia mam pięć :)

Iwo dorodny - tu pomiędzy zeszłorocznymi Antonią i Mańkiem
Po raz pierwszy mam wystarczająco dużo mleka, aby do woli robić sery, a przede wszystkim nabrać wprawy w produkcji różnych serowych wariantów. Może pokuszę się i na długo dojrzewające. Na tę obfitość mleka czekałam tyle lat i sprawia mi ona dużo radości..
Tylko doglądając kóz  usilnie staram się nie myśleć. Robić to co trzeba i cieszyć się tym co jest.

Ale wiem, że i tak to będzie smutne lato. Moje serce musi do jesieni skamienieć.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Kąpiel w sianie czyli upór koziorożca


Wreszcie stało się - mamy swoje siano. I nie tylko trochę jak zazwyczaj, ale naprawdę dużo - na tyle, że powinno wystarczyć na całą zimę dla naszego stada kóz.
Od lat mąż jak mantrę powtarzał, że musimy mieć własne siano. I jak to uparty koziorożec powoli dążył do tego celu.
Gromadził sprzęt - nie jakieś tam "Johndeery",  ale wiekowy i kupowany okazyjnie w Austrii.
Od kilku już lat kosiliśmy i zbieraliśmy, ale zawsze to nie było to. A to kosiarka nie taka, a to brak ciągnika, a jak już był, to trzeba go było zmienić na taki z napędem na cztery. I tak w kółko.
Również czasu na porządne sianokosy zwykle było mało, lub gdy pogoda sprzyjała, to mąż akurat musiał wyjechać. I chociaż każdego roku zbieraliśmy coraz więcej, to jednak zawsze trzeba było siano dokupić.
W związku z tym jednak pozostawał dylemat - gdzie było zbierane ? Tego sprzedający zwykle nie mówił. Nie wiadomo więc czy z łąki położonej przy ruchliwej drodze, czy też spod komina jakiejś fabryki, a może z sąsiadującej z pryskanym zbożem ? Dopiero zeszłego roku udało się zakolegować z rolnikiem zza lasu, który ma duże stado krów i sprzedał nam dobre, własne siano i owies.

Szczęśliwie i ku satysfakcji mojego koziorożca a i mojej również - w tym roku wszystko zagrało. Sprzęt i pogoda i czas.


W jeden dzień rozładowaliśmy i upchnęliśmy pod wiatą trzy przyczepy. I kolejną prawie całą przyczepę do żółtego magazynu.


Robota ciężka lecz przyjemna. A zakopanie się w pachnącym sianku, zjazdy z góry na dół, sprawiały mi niesamowitą, dziecinną niemal frajdę. Zamiast jechać do południowego Tyrolu, gdzie w spa można kapać się w sianie, miałam taką tutejszą domową wersję. Jeszcze gdybym sianem wypełniła wannę z ciepłą wodą, to już byłoby całkiem tak samo. I chociaż siano nie alpejskie, to równie ziołowo - ekologiczne.


Co najdziwniejsze po tej harówce czuję się zupełnie dobrze. Czyli sposób alpejskich rolników działa znakomicie -  na regenerację sił po sianokosach - sen w sianie.   

Trzeba dopchać - jedzie kolejna porcja
Barakowóz miał być dla koziołków, ale jest magazynem na siano
Zmęczenie nie dało dokończyć - jutro też jest dzień

Został jeszcze kawał łąki na następny weekend. A potem drugi pokos. Mam nadzieję, że będą równie udane. 

  


środa, 13 maja 2015

Gruss gruss czyli żurawie pozdrowienia

Wczoraj po raz pierwszy udało mi się zobaczyć taniec godowy żurawi.
Pojawiły się tutaj około dziesięć lat temu. Na podmokłej łące pod lasem gniazdują co roku. Prawie zawsze udaje się im wyprowadzić jedno młode. Wiosną wracają. Zeszłoroczna para i ich potomek przyleciały już pod koniec lutego.


Pod wieczór, ale jeszcze w promieniach słońca rozległ się donośny kilkugłosowy klangor. Wszystkie trąbiły naraz i innym tonem niż zazwyczaj.

Zostawiłam sadzenie pomidorów w szklarni i szybko pobiegłam sprawdzić co się dzieje. Czyżby chciały przegonić lisa ?
Ale nie - na łące były tylko cztery żurawie.
Jedna para przechadzała się dostojnie, wtórując zalotom swymi wielkimi głosami. Druga para tańczyła. Piękny widok. Ogromne ptaki krążyły wokół siebie z rozpostartymi skrzydłami, przykucając i podskakując znienacka. Potem nastąpiła seria skłonów i ukłonów, a na końcu owinęły się szyjami. 





Zdjęcia niestety kiepskie, bo robione z dużej odległości. Nawet nie próbowałam biegać z aparatem po łące. Żurawie są niezwykle płochliwe i nieraz już chciałam zbliżyć się na mniejszą odległość. Niestety nic z tego. Czasem przelecą mi nad głową łopocąc wielkimi skrzydłami, ale w tym momencie zazwyczaj ( a właściwie nigdy ;) nie mam w ręce aparatu. Pozostało więc okno. I lornetka. Przydałby się większy zoom.


Taniec zakończył się sukcesem. Samiec skoczył na samicę. I już. Nowa para odleciała szukać miejsca na gniazdo.

Żuraw zwyczajny ( Grus grus )

Gruß od żurawi :)