piątek, 5 sierpnia 2016

Urlop z wyprostowanym palcem w tle


Bardzo chciałam wyjechać. Oderwać się od obowiązków, od firmy, od domu, od codziennej rutyny. Zapomnieć o zwierzętach, budowie, ogrodzie i o tym wszystkim co mam na głowie - a jest tego sporo. Odetchnąć innym powietrzem, popływać w zimnym morzu, posłuchać hałasu, od którego zwykle uciekam, w ogóle robić wszystko inaczej. Wszyscy tego potrzebują więc i ja też. Tym bardziej, że od sześciu lat nigdzie nie byłam, nie licząc krótkich wyjazdów na koncerty z Filharmonią.
Wreszcie w tym roku udało się - nad moje ulubione polskie morze, do ośrodka wczasowo - sanatoryjnego z genialną masażystką Olą. 








Wszystko było gotowe, walizka spakowana, dom i zwierzęta zostawały pod okiem męża.
Rano w dzień wyjazdu, chciałam jeszcze zrobić to, co zwykle ostatnio, czyli przewrócić Grachosa na bok i opatrzyć mu paskudną odleżynę.
W tym miejscu muszę wyjaśnić - 30 kwietnia Grachos - nasz kozioł alpejski sprowadzony z Austrii - zaniemógł. Padł i już nie wstał. Weterynarz robił co się dało, kroplówki, zastrzyki, witaminy, antybiotyki etc. I nic. Udało się wyprowadzić go na tyle, że jadł i przeżuwał normalnie, ale nie wstawał. Robiłam mu masaże, ćwiczenia i to również nic nie dawało. Na dodatek przedobrzyłam - chciałam, aby miał dostęp powietrza od dołu i niestety paleta, na której leżał ucisnęła mu zbytnio mostek i w tym miejscu powstała odleżyna. Chociaż oczywiście miał podesłaną słomę, jednak okazało się, że wystarczył moment. Pomimo tego, że dwa razy dziennie odwracałam go na drugi bok, aby skóra oddychała.
Weterynarz chciał go uśpić, ale ja uparłam się. Przede wszystkim chciałam wyleczyć odleżynę, o którą obwiniam siebie. Szukałam i znalazłam - niezwykle skuteczną maść, po której prawie natychmiast była poprawa. Rana z dnia na dzień wyglądała lepiej.
Z opatrunkiem natomiast była cała procedura - najpierw przewrócić kozła na bok, potem oczyścić, posmarować, no i Grachos musiał leżeć, aż maść wsiąknie. I tak rano i wieczorem.
Pomieszczenie - buda, w której trzy koziołki - Iwo, Kajtek i Grachos teraz mieszkają, na czas choroby zamykamy na dzień tymczasową bramką, tak aby "pacjent" mógł jeść i leżeć w spokoju.
Wracając do dnia wyjazdu - wzięłam akcesoria, maści i pobiegłam szybko opatrzyć Grachosa.
Niestety już dalej nie zrobiłam nic tak, jak zazwyczaj. Nie włożyłam rękawiczek i nie zamknęłam bramki.
Odłożyłam maść i rękawiczki na podłogę, odwróciłam się, aby go przewrócić, a w tym czasie wpadły koziołki, które jeszcze przed momentem pasły się daleko na łące. Kajtek chwycił tubkę z maścią i zobaczyłam jak znika mu w pysku. No nie, brakowało tylko tego, żeby zatruł się zawartością. Bez namysłu zaczęłam szukać tubki, przytrzymując prawą ręką otwarty pysk. Zajrzałam i nic, nie ma ! Czyżby ją połknął ? Sięgnęłam ręką głębiej, a koziołek w tym czasie zaczął się wyrywać. Ooo jakie kozy mają ostre zęby -tarki - ktoś już wie ? Ja tak !
Popatrzyłam na lewą dłoń - a widok był niezły - środkowy palec zmasakrowany, krew kapie i paznokieć wisi  na skórce. Jakoś przeskoczyłam przez ogrodzenie ( niskie ), kątem oka widząc, że tubka z maścią leży sobie spokojnie na stopniach przy wejściu do budy. Ten biały diabeł niepostrzeżenie wypluł ją, zanim zaczęłam gmerać mu w pysku.
Gdy przyszłam do domu, obejrzałam dokładnie ranę, urwałam wiszący paznokieć i poszłam do łazienki, gdzie mąż brał prysznic. Pokazałam mu  tylko palec i wyszłam. Mąż w ręczniku pobiegł po środek dezynfekujący, który został w budzie u Grachosa. Zdezynfekowałam ... i już dłużej nie dałam rady, musiałam usiąść... Mąż stał nade mną z plastrem, a ja podparłam głowę i odleciałam...


Nie wiem ile to trwało, pewnie kilka minut. Gdy wróciłam, palec został opatrzony, a ja słaniając się jeszcze na nogach, poszłam do łazienki dopakować kosmetyczkę, po czym mąż zamknął mi walizkę i pojechaliśmy na dworzec. Przez te pół godziny w drodze do miasta ani przez chwilę nie pomyślałam, żeby zrezygnować z wyjazdu.
Jak to -  bilet i miejscówka są, pobyt zarezerwowany, morze czeka, a ja miałabym nie jechać  ??? Przez głupi palec ?  Całą drogę nieźle bolał, a ja pilnowałam, żeby przez plaster nie wypłynęła krew. Osiem godzin w pociągu przeleciało w mgnieniu oka ;)
Na miejscu recepcjonistka w gabinecie zabiegowym natychmiast zajęła się palcem, znalazłam aptekę, gdzie kupiłam opatrunki i plastry.
A potem wreszcie poszłam nad morze, za którym tęskniłam kilka lat.




W sumie pobyt był bardzo udany, oderwałam się totalnie od wszystkiego, wysłuchałam wzruszającego i na doskonałym poziomie koncertu Poznańskiego Chóru Chłopięcego, a mój kręgosłup został porządnie wymasowany.
Tylko nie udało się zapomnieć o kozach. Przypominał mi o nich w każdym momencie mój wyprostowany malowniczo środkowy palec.  Bez żadnych gestów w podtekście, bo pomimo tego było naprawdę fajnie. 

.  

  




10 komentarzy:

  1. No to nieźle "narozrabiałaś". Dobrze, że sie jednak zdecydowałaś jechać. Pozdrawiam.

    A co z Grachosem? Podniósł się?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety nie, a od dwóch tygodni jest gorzej. Przestał próbować wstawać, a jak go przewracam do opatrunku i ćwiczeń to stęka. Chyba dam mu spokój, nie chcę sprawiać mu bólu.
      Grachos już chyba zrezygnował - widzę to i czuję:(

      Usuń
    2. Serdeczne pozdrowienia Owieczko :)

      Usuń
  2. Grachos pasie się już na łąkach gdzieś w kozim raju...

    OdpowiedzUsuń
  3. Zwierzęta często wiedzą lepiej od nas.
    Fajnie, że wypoczęłaś. Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam wrażenie,że odbierają nasze myśli. Byłam już tą walką potwornie zmęczona i Grachos to czuł.

    OdpowiedzUsuń
  5. To istny horror !!! A po co pchać palec do koźlego pyska ? Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i urlop się udał, ale to nie było działanie dobrze przemyślane . Cóż, całe życie człowiek się uczy !

    OdpowiedzUsuń