środa, 31 grudnia 2014
2014 żegnaj
To był trudny rok. Niosący nowe wyzwania i wielkie emocje. Smutny i radosny zarazem.
Z początkiem stycznia ruszyły prace wykończeniowe nowego domu. Najbardziej uradowany tym był Tato, chociaż mógł zobaczyć już tylko zdjęcia.
Tato zmarł 30 maja.
A pierwszą naszą nocą " na nowym " była noc wigilijna. I choć Tato nie doczekał, pewnie spogląda z góry i cieszy się razem ze mną.
Tak więc rok 2014 zapamiętam jako czas przemian. Również moich własnych - bo zmienił mnie bardzo.
Wszystkim zaglądającym do mnie Gościom życzę, aby nadchodzący 2015 rok był dla Was ważny. Obfity w radosne wydarzenia i godny zapamiętania.
wtorek, 7 października 2014
Ola Gjeilo, Ubi Caritas
Wczoraj na próbie przeczytaliśmy ten utwór i odtąd cały czas mam go w głowie. Właśnie tak bywa z każdą piękną muzyką.
środa, 1 października 2014
Pejzaż
Pejzaż nie zasnuty do końca dymem spalonego dnia jeszcze odsłania kształt drzew i blado-błękit nieba. To dla nas jest ten czas milczący, kiedy czarodziej zmrok obezwładnia ręce i głosy. To dla nas ta chwila, gdy zmierzch bawi się cieniami - popatrz - boi się zbyt szybkich gestów, lubi spokój i nasze oczy. To dla nas ta cisza z zielonym pobrzękiwaniem liści i jasną smugą marzeń. To dla nas ten świat półsenny z zegarem uderzeń naszych serc. Ostrożnie. Każdy krzyk, złe słowo i spojrzenie plamią nasz pejzaż.
czwartek, 4 września 2014
O myszach - znowu i niestety...
Kiedy niedawno opisywałam niezmordowaną mysz usiłującą wskoczyć na klapę kosza na śmieci napisałam, że mysz i tak nie wejdzie do środka.
Niestety wejdzie - a wiem to od dzisiejszego ranka. A było to tak.
Wczorajszego wieczora Birka długo nie chciała wejść do domu tylko pilnowała czegoś na podwórku.
W końcu zainteresowałam się, wyszłam sprawdzić i usłyszałam jakiś łomot. Dobiegał od strony starej obórki gdzie trzymamy drzewo. Gdy przysłuchałam się dokładniej okazało się, że to odgłosy chyba z kosza na śmieci. Birka kręciła się tam, a ja nie chciałam przy niej sprawdzać, co jest w środku. Kot, kuna czy jeszcze coś innego. Gdybym otworzyła kosz i to coś wyskoczyłoby, to Birka mogłaby je zagryźć. A tego chciałam uniknąć. Zawołałam ją do domu z myślą, że pójdę sprawdzić później. Ale też wczoraj doszło nowe zmartwienie. Właśnie odkryłam w naszym nowym domu, do którego będziemy przenosić się lada moment - plamę wody na podłodze. Dach przecieka ! Oczywiście zadzwoniłam do dekarza, ale miał wyłączony telefon. I tak kilka godzin mieliłam ten problem - no jak to - nowy dach i przecieka ??? Na dodatek męża nie ma i nie chciałam go martwić, więc "przeżuwałam" to sama.
Kiedy już położyłam się do łóżka zapomniałam, że miałam iść sprawdzić co siedzi w koszu.
Dzisiaj rano uniosłam klapę i co zobaczyłam ? Dwie myszy leśne - mniejszą i większą. Niestety nie żyły.
O jaka jestem głupia - wczoraj nie pomyślałam, że tam może być przecież mało powietrza.
I one biedaczki pewnie udusiły się - przeze mnie. Kosz był pusty, bo wczoraj odbierali śmieci, one jakoś podniosły klapę, wpadły i nie umiały się wydostać. Dlaczego tam wczoraj nie zajrzałam ???
Całą drogę do pracy przepłakałam, jeszcze teraz łzy mi kapią - jaka jestem jednak czasem bezmyślna.
Przez moje zmartwienia nie żyją niezwyczajne, sprytne myszki, które umiały nawet podnieść klapę kosza na śmieci.
Wiem - tyle jest tragedii na świecie, tylu ludzi umiera, a ja tu płaczę po dwóch małych myszach. Ale jednak gdy sobie wyobrażam ich cierpienie i to z mojej winy... Mogły żyć. Wstyd mi bardzo.
Niestety wejdzie - a wiem to od dzisiejszego ranka. A było to tak.
Wczorajszego wieczora Birka długo nie chciała wejść do domu tylko pilnowała czegoś na podwórku.
W końcu zainteresowałam się, wyszłam sprawdzić i usłyszałam jakiś łomot. Dobiegał od strony starej obórki gdzie trzymamy drzewo. Gdy przysłuchałam się dokładniej okazało się, że to odgłosy chyba z kosza na śmieci. Birka kręciła się tam, a ja nie chciałam przy niej sprawdzać, co jest w środku. Kot, kuna czy jeszcze coś innego. Gdybym otworzyła kosz i to coś wyskoczyłoby, to Birka mogłaby je zagryźć. A tego chciałam uniknąć. Zawołałam ją do domu z myślą, że pójdę sprawdzić później. Ale też wczoraj doszło nowe zmartwienie. Właśnie odkryłam w naszym nowym domu, do którego będziemy przenosić się lada moment - plamę wody na podłodze. Dach przecieka ! Oczywiście zadzwoniłam do dekarza, ale miał wyłączony telefon. I tak kilka godzin mieliłam ten problem - no jak to - nowy dach i przecieka ??? Na dodatek męża nie ma i nie chciałam go martwić, więc "przeżuwałam" to sama.
Kiedy już położyłam się do łóżka zapomniałam, że miałam iść sprawdzić co siedzi w koszu.
Dzisiaj rano uniosłam klapę i co zobaczyłam ? Dwie myszy leśne - mniejszą i większą. Niestety nie żyły.
O jaka jestem głupia - wczoraj nie pomyślałam, że tam może być przecież mało powietrza.
I one biedaczki pewnie udusiły się - przeze mnie. Kosz był pusty, bo wczoraj odbierali śmieci, one jakoś podniosły klapę, wpadły i nie umiały się wydostać. Dlaczego tam wczoraj nie zajrzałam ???
Całą drogę do pracy przepłakałam, jeszcze teraz łzy mi kapią - jaka jestem jednak czasem bezmyślna.
Przez moje zmartwienia nie żyją niezwyczajne, sprytne myszki, które umiały nawet podnieść klapę kosza na śmieci.
Wiem - tyle jest tragedii na świecie, tylu ludzi umiera, a ja tu płaczę po dwóch małych myszach. Ale jednak gdy sobie wyobrażam ich cierpienie i to z mojej winy... Mogły żyć. Wstyd mi bardzo.
Podobna do tych poległych mysz leśna zwana Magistrem mieszkała z nami przez dwie zimy |
wtorek, 2 września 2014
A mnie jest szkoda...
... lata. Ta bardzo stara piosenka, której słuchała moja mama, tłucze mi się po głowie od kilku dni. Oczywiście w związku z odchodzącym pospiesznie latem.
Jaskółki odleciały kilka dni wcześniej niż zwykle, nawet nie zauważyłam kiedy dokładnie.
I natychmiast zrobiło się ciszej.
Tego roku "nasze" jaskółki - te mieszkające w koziarni - były wyjątkowo krzykliwe. Pewnie dlatego, że lęgi nie były tak udane jak poprzedniego lata. Jajeczka z pierwszego pewnego dnia znalazłam na podłodze koziarni - wypadły lub może to stare jaskółki je wyrzuciły. Drugi lęg z kolei był mało liczny, nie wiem czy były trzy czy tylko dwie małe jaskółeczki. A i "kłóciły" się przez całe lato - pewnie o to, że w tym roku coś poszło nie tak jak powinno. Szkoda.
Jaskółki odleciały kilka dni wcześniej niż zwykle, nawet nie zauważyłam kiedy dokładnie.
I natychmiast zrobiło się ciszej.
Tego roku "nasze" jaskółki - te mieszkające w koziarni - były wyjątkowo krzykliwe. Pewnie dlatego, że lęgi nie były tak udane jak poprzedniego lata. Jajeczka z pierwszego pewnego dnia znalazłam na podłodze koziarni - wypadły lub może to stare jaskółki je wyrzuciły. Drugi lęg z kolei był mało liczny, nie wiem czy były trzy czy tylko dwie małe jaskółeczki. A i "kłóciły" się przez całe lato - pewnie o to, że w tym roku coś poszło nie tak jak powinno. Szkoda.
Pierwsza piątka maluchów - lato 2013 |
Kilka dni przed opuszczeniem gniazda |
Młode z zeszłorocznego drugiego lęgu wracały na noc do gniazdka - dziwne - coś takiego widziałam po raz pierwszy |
I tak cały letni dzień... |
środa, 20 sierpnia 2014
Dzień z życia myszy
Zawsze myślałam, że tylko ludzi trudno odwieść od wykonywania pewnych bezsensownych czynności. Wczoraj przekonałam się naocznie, że takie uparte mogą być również niektóre mysie osobniki.
Siedziałam na swoim fotelu na werandzie i kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch. Przyjrzałam się dokładnie i cóż widzę ? Po ścianie wspina się mysz. Kto by pomyślał, nie wiedziałam, że to też umieją. A po co się wspina ? Ano w mysiej główce zaświtała myśl, żeby koniecznie dostać się na klapę kosza na śmieci.
Pewnie mysz jeszcze nie wie, że klapa jest zamknięta i raczej nie uda się wejść do środka. No chyba, że mysz ją jakoś podniesie. Niby jest to niemożliwe, ale swego czasu Magister ( o którym pisałam w jednym z postów) wchodził do kosza w kuchni - umiał odchylić klapę i wskoczyć do środka, a po buszowaniu w śmieciach, swoim mysim sposobem wychodził. Kilka razy widziałam go jak zadowolony siedział sobie na krawędzi kosza... Ale Magister już nie żyje. A może ten uparciuch to jakiś jego potomek ?
Ten sierpniowy słoneczny dzień z życia myszy wyglądał tak: szybka wspinaczka, potem naciąganie się do granic możliwości i próba skoku na śmietnik, po czym upadek na ziemię, ponieważ nie udawało się doskoczyć do klapy. Pomyślałby ktoś, że po kilku bezowocnych próbach mysz zrezygnuje. Ale nie... Przez ten cały czas, kiedy ją obserwowałam uparcie wspinała się i spadała... i tak w kółko. Niestety musiałam jechać do miasta i nie wiem jak ta jej syzyfowa praca się skończyła. Wskoczyła na tę klapę czy nie ?
PS.
Myszy w natarciu. Żywo- łapka pracuje pełną parą, nawet psy przejęły się sytuacją i z zapałem wykonują kocią robotę. Co znaczy tak duża ilość myszy ? Zwiastują ostrą zimę czy to taki mysi rok ?
Ech, gdzie te czasy kiedy jedyną naszą myszą był czyściutki, nie śmierdzący i nie zostawiający kupek gdzie popadnie Magister.
Siedziałam na swoim fotelu na werandzie i kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch. Przyjrzałam się dokładnie i cóż widzę ? Po ścianie wspina się mysz. Kto by pomyślał, nie wiedziałam, że to też umieją. A po co się wspina ? Ano w mysiej główce zaświtała myśl, żeby koniecznie dostać się na klapę kosza na śmieci.
Pewnie mysz jeszcze nie wie, że klapa jest zamknięta i raczej nie uda się wejść do środka. No chyba, że mysz ją jakoś podniesie. Niby jest to niemożliwe, ale swego czasu Magister ( o którym pisałam w jednym z postów) wchodził do kosza w kuchni - umiał odchylić klapę i wskoczyć do środka, a po buszowaniu w śmieciach, swoim mysim sposobem wychodził. Kilka razy widziałam go jak zadowolony siedział sobie na krawędzi kosza... Ale Magister już nie żyje. A może ten uparciuch to jakiś jego potomek ?
Ten sierpniowy słoneczny dzień z życia myszy wyglądał tak: szybka wspinaczka, potem naciąganie się do granic możliwości i próba skoku na śmietnik, po czym upadek na ziemię, ponieważ nie udawało się doskoczyć do klapy. Pomyślałby ktoś, że po kilku bezowocnych próbach mysz zrezygnuje. Ale nie... Przez ten cały czas, kiedy ją obserwowałam uparcie wspinała się i spadała... i tak w kółko. Niestety musiałam jechać do miasta i nie wiem jak ta jej syzyfowa praca się skończyła. Wskoczyła na tę klapę czy nie ?
PS.
Myszy w natarciu. Żywo- łapka pracuje pełną parą, nawet psy przejęły się sytuacją i z zapałem wykonują kocią robotę. Co znaczy tak duża ilość myszy ? Zwiastują ostrą zimę czy to taki mysi rok ?
Ech, gdzie te czasy kiedy jedyną naszą myszą był czyściutki, nie śmierdzący i nie zostawiający kupek gdzie popadnie Magister.
Magister |
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Paczyła i zobatrzyła czyli ortografia w odwrocie
Na zdjęciu koziołek Leo z Sentą, ale tym razem znowu nie o zwierzakach... Ostatnio czytając blogi natknęłam się na nowe, nieznane mi słowo " paczyłam ". Skąd się wzięło?
Może z cyklu telewizyjnego pt." Co ja paczę ?" prowadzonego jakiś czas temu przez miłą skądinąd aktorkę - parodystkę Katarzynę Kwiatkowską. Treść dotyczyła patrzenia na coś i dokładnie jej nie zapamiętałam, ale ten tytuł w tym kontekście - potworek gramatyczno-ortograficzny długo nie dawał mi spokoju !
Dzisiaj z ciekawości spróbowałam i komputer nie podkreśla na czerwono słowa "paczyłam". Jak nie podkreśla, to co to znaczy ? I dlaczego nie podkreśla ? Może coś mi umknęło ? A może powinnam też tak napisać i po setnym lub tysięcznym razie przestanie mi to przeszkadzać ? A jeżeli to żart, a ja go nie zrozumiałam ? Może telewizyjni redaktorzy zmienili nam pisownię słowa "patrzeć" ? Wiele jeszcze mam pytań w związku ze słowem "paczeć", ale już ich wystarczy.
Wiem, język tak jak i świat bezustannie ewoluuje. Nieobce mi są nowe słowa, lubię też sama jakieś stworzyć lub pobawić się nimi. Obserwuję świat bez większych emocji, przyjmuję i staram się zaakceptować wszelkie zmiany. Tylko nie wiem dlaczego jeszcze i aż tak bardzo poruszają mnie dziwadła stylistyczne, gramatyczne i ortograficzne.
I żeby nie było, że się kogoś czepiam, tylko jakoś tak źle mi się to słowo " paczeć " czyta.
Ooo, a teraz się podkreśliło !!!
PS.
Tytuł poprawnie napisany : Patrzyła i zobaczyła....
PS 2.
Domyślam się, że nie podkreśla ze względu na słowo " paczyć" - deformować, zniekształcać.
Paczyłam czyli deformowałam, zniekształcałam.
wtorek, 5 sierpnia 2014
Do twarzy mu w czerwonym czyli imieninowe odwiedziny
A ja znowu o owadach, a nie jak zwykle o kozach, ale to dlatego, że tego roku odwiedzają mnie tak niezwykłe i nigdy wcześniej nie widziane osobniki. To cudo na zdjęciu powyżej, to jak się doszukałam - mrówkolew pospolity. Niby pospolity, ale po raz pierwszy zjawił się u mnie nocą 26 lipca.
Lekko niebieskawe, półprzeźroczyste koronkowe skrzydełka i gorejące oczy, a także spiralny rysunek odwłoka stwarzają w efekcie wygląd istoty nie z tego świata.
A jednak są tutaj - tak nieziemskie i w dzień prawie niewidoczne. Ale nocą...
Niestety w tej postaci mrówkolew żyje tylko około miesiąca. Prawdziwie fascynujące i długie 2-3 letnie życie prowadzi jego larwa w niczym nie przypominająca osobnika dojrzałego.
To taki niespotykany imieninowy prezent - mrówkolew pokazał mi swą jakże piękną, zupełnie przeobrażoną postać.
wtorek, 22 lipca 2014
Lipcowonocne towarzyszki
Towarzyszki w lipcowy upalny dzień śpią. Ukryte w trawie lub jakimś nieoczekiwanym miejscu, które nocą wydawało się zupełnie inne i zapewne bezpieczne.
![]() |
Niedźwiedziówka kaja |
Stąpam ostrożnie, z uwagą przestawiam naczynia, zbieram pranie spoglądając w zakamarki bluzek i spodni.
![]() | |||||
Szewnica pokrzywnica |
Dopiero wtedy gdy odpoczywają, dokładnie widać jakie są piękne.
![]() |
Skrzytek dereniak |
Lubię ćmy tak jak lubię lipcowe noce. Powietrze ochładza się stopniowo i leniwie.Wokół tak bardzo ciemno i cicho, a z łąki dobiegają dyskretne odgłosy rozmowy koników polnych i świerszczy. Odrywam wzrok od książki, żeby spojrzeć, która to z pięknych towarzyszek muska moją skórę ledwo odczuwalnymi trzepotami skrzydeł. Żadna nigdy nie przysiądzie na dłużej, zaraz musi przecież lecieć do swojej lampy.
I tak noc już idealna toczy się powoli.
![]() |
Fruczak gołąbek |
A towarzysz Fruczak przylatuje o zmierzchu. Śmignie, pofurczy, rozwinie swoją rurkę, wciągnie nektar i już go nie ma.
PS.
Wczorajszej nocy wylądował mi na głowie szerszeń. Ale odleciał.
PS 2
Teraz zauważyłam, że sformułowanie - towarzysz Fruczak- brzmi intrygująco - zwłaszcza w kontekście daty.
Tak mogłaby się zaczynać jakaś historia z czasów minionych ...
piątek, 27 czerwca 2014
3 : 1
Taki mamy tegoroczny wynik - urodziły się trzy koziołki i jedna kózka - wszystkie białe. Niechybnie koziołkowy to rok. I co tu teraz zrobić? Tego właśnie się obawiałam, jakoś ciężko byłoby mi rozstać się z urodzonymi u nas kozami. Właściwie to jeszcze nigdy tak się nie zdarzyło.
W tej chwili mamy już dwa koziołki - Kajtka i Bartka, ale to nie problem ponieważ mieszkają osobno. Pepe to kolejny, został wykastrowany ze względu na siostrę - kózkę Pipi, którą opiekował się, gdy straciliśmy ich matkę Puci.
Ot i teraz mam o czym myśleć, choć i tak raczej wszystkie koziołki zostaną z nami - jeszcze w tym roku będzie to możliwe. Następne wykoty dopiero za jakiś czas. A wtedy może znowu urodzą się same kózki ?!
Leo i Maniek urodzone 26 maja |
To z Leosiem i Maniusiem mamy problem, ponieważ obydwaj będą mieć rogi, a planowaliśmy zostawiać do hodowli tylko koziołki bezrożne. One jakby wyczuły, że ważą się ich losy - takich niesamowicie kontaktowych i przymilnych kozich maluchów jeszcze nie miałam ! Często stado pasie się daleko, a koziołeczki zostają tylko po to, żeby wskoczyć na kolana albo pobawić się trochę ze mną.
Nawet z Sentą od razu się zakolegowały |
Starsze koźlaki Amelka urodziła 15 maja. Przedstawiam - koziołek Anton i kózka Antonia. Anton będzie bezrożny i zdecydowanie zostaje u nas. Antonia jako kózka oczywiście też.
Z lewej Anton i Antonia |
Fajnie jest na tej łące - Anton i Antonia |
Jak na razie wszystko przebiega dobrze - kózki rosną zdrowo, matki karmią, a i porody odbyły się bezproblemowo. Po prostu - Amelka i Barbie same sobie poradziły - gdy wróciłam do domu już było po wszystkim. Jestem za to wdzięczna im i losowi, bo to był i jest dla mnie trudny czas.
Gdy siedziałam przy łóżku Taty, to codziennie pytał czy kozy już urodziły. Niestety nie mogłam mu tego opowiedzieć - kiedy pojawiły się pierwsze koźlęta, Tato już tej wiadomości nie usłyszał. A może słyszał - ale ja tego nie wiem. Na zawsze zapamiętam ten maj, kiedy oczekiwanie na nowe - kozie co prawda ale - życie, splotło się z bolesnym pożegnaniem. Tato zmarł 30 maja.
poniedziałek, 26 maja 2014
Gorzki maj
Nadchodzi nieuchronne - los chciał, aby był to tegoroczny maj. Powoli odchodzi mój Tato, jeszcze walczy - jak to On zwykle nie poddający się zbyt łatwo. Ale wiem, że zostało mu niewiele czasu.
Ten blog opisujący fragmenty mojego życia w leśnym zakątku, poniekąd związany jest również z Tatą.
Bo to dzięki jego pasji i tęsknocie do natury, dawno temu kupiliśmy ten dom i te łąki. Wówczas nie przypuszczałam, że to właśnie ja tutaj zamieszkam.
Postanowiłam zapisać ( na podstronie - "to miejsce") ku pamięci swojej i innych tę historię. To kawał czasu - dwadzieścia sześć lat - i ich opisanie trochę potrwa. Ale czuję, że powinnam to zrobić. Tylko tak mogę podziękować mojemu Tacie.
Za to miejsce, które bardzo kochał.
wtorek, 22 kwietnia 2014
A po co wam te kozy czyli jak to się zaczęło
Nasza historia z kozami miała swój początek w 2006 roku. Od trzech lat mieszkaliśmy w lesie, wokół domu mieliśmy kilka hektarów łąk i właściwie od początku mąż snuł opowieści o krowach, które będziemy kiedyś hodować. Wychowany w gospodarstwie babci, przez całe życie tęsknił do tych szczęśliwych, dziecięcych lat. Słuchałam o tych krowach, mleku, dojeniu i chociaż w zasadzie lubię nowe pomysły, a i szalone decyzje nie są mi obce, to jednak myślałam, że dla mnie - urodzonej i wychowanej w mieście byłoby to zbyt wielkie wyzwanie. Zawsze więc gdy rozmowa schodziła na plany i on znowu wzdychał do krów mówiłam - a ja wolę kozy. I na rozmowach się kończyło. Do czasu !
Pewnego lipcowego dnia usłyszałam, że dzisiaj przyjadą do nas kozy - tak jak chciałam. Dobre - JA CHCIAŁAM !
Totalnie zaskoczona nie wdawałam się już w żadne dyskusje nauczona doświadczeniem, że i tak na nic się zdadzą. Bo to już pewnie i postanowione i uzgodnione - oczywiście beze mnie, żebym nie miała możliwości zaprotestować.
Gdy o umówionej godzinie i w umówione miejsce podjechał bus i w środku zobaczyłam dużą, białą, przerażoną kozę z dwoma koźlętami, to niewiele myśląc postanowiłam - zabieramy je do nas.
Ten mój mąż jednak świetnie mnie zna !!!
Tak oto nasze gadanie i przypadek uratował kozie i jej koźlętom życie.
A było to tak. Pewni ludzie mieszkający w Szwajcarii spędzali urlop w okolicy i odwiedzali w swej rodzinnej wiosce sąsiadów właściciela owej kozy. Kiedy zobaczyli akcję, gdy pijany gonił ją po podwórku z siekierą, zaproponowali pijakowi kupno, bo to był jedyny sposób na uratowanie jej życia. Dopiero gdy to zrobili, przyszła myśl - co też właściwie mają z nią - a właściwie z trzema kozami - zrobić.
Los chciał aby byli to znajomi naszego dobrego kolegi, który nieraz słyszał jak mąż coś tam mruczał o kozach dla mnie... Kolega zadzwonił z propozycją i mąż postanowił odkupić kozią rodzinkę od Szwajcarów.
I w taki oto sposób zupełnie znienacka zostałam obdarowana kozami.
Matka koza - Gośka - bo tak ją nazwaliśmy - była tak dzika, że każda próba podejścia kończyła się bodnięciem. Trochę lepiej było z jej maluchami - koziołkiem Filipem i kózką Klarą chociaż też były mocno wystraszone. Początkowo ulokowaliśmy je w małej przybudówce obok stodoły gdzie miały do dyspozycji duży, ogrodzony kawałek ogrodu. A na zimę dostały wysprzątaną ze wszystkich gratów i "przydasi" oborę, w której poprzedni właściciel trzymał byki.
28.04.2015 odnalazłam zdjęcia - Filip z grzywą, Klara i matka Gośka |
Filip - prawdopodobnie w związku z przeżyciami z dzieciństwa - gdy podrósł okazał się bardzo agresywnym kozłem. Prawdę mówiąc bałam się go - kilka razy przy wyprowadzaniu bodnął mnie tak dotkliwie, że miałam wielkie, fioletowe sińce na nogach. Klara za to była przeurocza i milutka.
Kiedy wspominam te pierwsze miesiące z kozami to z jednej strony była ciekawość i radość, a z drugiej strony stres - zupełnie nic nie wiedziałam o hodowli jakiejkolwiek, a cóż dopiero o hodowli kóz. Informacje zdobywałam z trudem, nikt w okolicy ich nie hodował, więc rozpytywałam weterynarzy i szukałam książek. Najbardziej brak mi było wiedzy praktycznej, no bo skąd "miastowa" miałaby ją mieć???
I pierwszy duży błąd jaki popełniłam, to nie zauważyłam momentu kiedy należało odizolować Filipa od kóz. Wtedy gdy go wykastrowaliśmy było już zbyt późno i obie - Gośka i Klara były w ciąży.
Cóż było robić - wiem, że tak nie powinno było się stać, ale stało się i nic już nie można było poradzić.
W styczniu 2007 roku urodziła się Baśka, a w marcu parka, kózkę nazwaliśmy - Puci a koziołka - Paci. Klara okazała się świetną matką, natomiast Gośka upodobała sobie koziołka, a nie chciała karmić kózki. Było z tym dużo zamieszania - kilka razy dziennie trzeba było przytrzymać wywijającą rogami Gośkę aby nakarmić Puci. Wtedy jeszcze nie umiałam jej zdoić, tak aby bez stresu nakarmić malucha. Paci mógł za to pić do woli, bo to wyłącznie jego zaakceptowała.
![]() |
Gośka z Pacim - zawsze razem |
Tak mijał rok - kozy wypuszczałam za ogrodzenie i pasły się chodząc sobie dookoła domu po łąkach. Nikomu nie przeszkadzały, a nawet stanowiły swego rodzaju atrakcję.
W maju stało się nieszczęście - zawinił bezmyślny człowiek i głupi przypadek, przez co po raz pierwszy straciliśmy kozę - Filipa. Otóż pewnego dnia, oczywiście nie umówiwszy się wcześniej, przyjechał chłopak - "koparkowy" aby dokończyć robotę - ściąganie wierzchniej warstwy ziemi na podwórku. Trafia mnie gdy ktoś coś robi pod moją lub męża nieobecność, bo przede wszystkim nie rozumiem takiej samowolki, a poza tym zawsze z tego są jakieś problemy. I oczywiście kozy zobaczyły otwartą bramę a "koparkowy" nie umiał, jak twierdził, a ja myślę, że nie chciało mu się wygonić kóz na zewnątrz i zostawił je na ogrodzie. A kozy oprócz kwiatów znalazły też wiadro z kaszą, do którego zwykle nie miały dostępu. Filip jako najsilniejszy dorwał się do niego i zjadł parę kilo. Niestety nie dało się go uratować.
Ta pierwsza strata była dla mnie straszna - mimo, że nieraz boleśnie mnie potraktował, to jednak przecież go lubiłam. I po raz pierwszy przeszłam tę całą procedurę z weterynarzem i odbiorem padłej kozy, co też było traumatycznym przeżyciem. Wolałabym zakopać zwierzę gdzieś pod drzewem, a nie patrzeć jak je zabierają - ciągnąc i rzucając jak worek kartofli... Jestem zła jak sobie przypomnę tego głupka od koparki - kto to widział, żeby włazić komuś na podwórko. A wystarczyłby jeden telefon i informacja, że przyjedzie. Cóż, takie to proste a jednak zbyt trudne...
Sylwestra 2007/2008 zapamiętałam szczególnie. W tym właśnie dniu moja nieuwaga i pech stały się przyczyną wypadku Klary. Ponieważ zima była łagodna rano po śniadaniowej porcji siana postanowiłam wypuścić kozy na spacer na łąki. Jak zwykle najpierw otworzyłam drzwi i wyprowadziłam za furtkę Klarę i maluchy Baśkę, Puci i Paciego. Gośka jako jedyna była przypięta, więc ją odpięłam i jakoś źle złapałam za obrożę. Ona wyrwała się a w tym czasie przez niedomkniętą furtkę cofnęła się do obory Klara. No i spotkały się w wąskim przejściu. Gośka zrobiła zamach rogami, a Klara bodnięta uderzyła głową o betonowy murek. Tego Sylwestra spędziłam przy Klarze, która leżała bezwładnie cały dzień. Lekarz przyjechał i coś zaaplikował - ale wstała tylko na chwilę. I potem już leżała - przednie nogi miała sprawne, ale pozostał niedowład tylnej. Weterynarz rozkładał ręce, więc gdy przeleżała kilka miesięcy to z nadejściem upałów trzeba było ją uśpić. To był mój drugi poważny błąd - nieuwaga i pośpiech przy zwierzętach mszczą się okrutnie.Klara miała wypadek z mojej winy i tego nie mogę sobie darować.
Z całej pierwszej trójki najdłużej żyła Gośka - doczekała się przeprowadzki do nowej koziarni.
![]() |
Baśka i Puci |
![]() |
Gośka - przodem, Paci i Amelka |
W niedzielę palmową w 2010 roku, gdy stadko uciekło przed wiosenną burzą do koziarni, Gośka dostała ataku serca. Odeszła na moich rękach. Właściwie to nie wiem ile mogła mieć lat, na pewno około dziesięciu, a może i więcej. Prawie trzech lat potrzebowała, aby zapomnieć o strasznym właścicielu, a dobre traktowanie zmieniło ją z agresywnej w przemiłą kozulę, która przy każdej okazji pchała głowę do głaskania i przybiegała na wołanie.
Po jakimś też czasie przestałam wypuszczać kozy samopas, jednak bałam się o nie, a i przeszkadzać też już komuś zaczęły - leśnik twierdził, że obgryzają młode drzewka, których de facto obok naszego domu nie było ( na zdjęciu kozy wcinają sosny na naszej zarośniętej drzewami łące - to tak gwoli wyjaśnienia ;).
Ale dla świętego spokoju i bezpieczeństwa stada ogrodziliśmy część swoich łąk i w 2009 roku zbudowaliśmy koziarnię z bezpośrednim wyjściem na pastwiska.
Przez te wszystkie lata nieraz słyszałam zdziwione pytanie - a po co wam te kozy ?
Otóż wygląda na to, że z zupełnie przypadkowego przejęcia koziej rodzinki, stały się częścią życia i nie wyobrażam już sobie, że mogłoby ich nie być. Fascynuje mnie ich charakter, ciekawość i sposób myślenia, doceniam smak zdrowego - bo własnego - koziego mleka i sera. Uwielbiam patrzeć jak się bawią i obserwować jak nawiązują relacje pomiędzy sobą. Nie ma dla mnie lepszego lekarstwa na stres jak zająć się kozami - nakarmić i popatrzeć jak jedzą, jak jedna podskoczy a zaraz inna pobiegnie, a dwie kolejne trochę się postukają rogami, no i tak cały czas coś się dzieje... Chociaż hodowla to nie wyłącznie przyjemność a raczej obowiązek i nieustanne problemy, to nie umiałabym już z tego zajęcia ( hobby ?) i poniekąd fanaberii zrezygnować.
I mam jedno, wielkie i dla wielu niezrozumiałe marzenie - chciałabym kiedyś móc poświęcić się wyłącznie hodowli kóz i żyć z nimi w naszym lesie.
Tak więc po to nam te kozy :)
![]() |
Baśka i mała Barbie |
![]() |
Zimowy spacer po słońce |
piątek, 28 marca 2014
Rok z blogiem
Tak więc jutro minie już rok - 29 marca 2013 opublikowałam pierwszy wpis.
I może zabrzmi to śmiesznie, ale decyzja o pisaniu bloga miała wpływ na moje życie.
A dlaczego ? Przede wszystkim często zamiast bezustannie myśleć o problemach, których w związku z moją działalnością zawsze jest wiele, obmyślałam sobie o czym napisać, wybierałam zdjęcia i przywoływałam wspomnienia. A wtedy teraźniejszość natychmiast stawała się mniej ważna. Wcześniejsze próby kierowania myśli na inne tory nie były takie łatwe, odkryłam, że dopiero pisanie skutecznie w tym pomaga. Szczęśliwie chwilowe wytchnienia niesie też muzyka czyli próby i koncerty i ona zawsze była i jest obecna w moim życiu.
A skąd pomysł na pisanie bloga ? Otóż w marcu zeszłego roku, w rozpaczy po odejściu kolejnej małej kózki zawzięłam się, żeby znaleźć jakieś informacje na temat hodowli.
Wcześniejsze moje poszukiwania nie były zbyt efektywne, co prawda znalazłam pewne kozie forum, ale nie mogłam się tam odnaleźć. A wtedy w marcu 2013 odkryłam nowo powstałe forum kozolin2.
I to był strzał w dziesiątkę! Tyle wiadomości od innych hodowców, opisy kozich problemów i skarbnica wiedzy praktycznej, której tak mi brakuje. Tam też trafiłam na blogi moderatorów forum i wsiąkłam...
Wcześniej blogowe życie zupełnie mnie nie interesowało, zapewne też dlatego, że korzystam z komputera tylko kiedy muszę i w domu takowego nie posiadam, więc dopiero rok temu i niejako przy okazji odkryłam blogowy świat.
Szczególnie dwa z nich przykuły moją uwagę - "Na górce" i "Manufaktura Ambrozji". Często tam zaglądałam i wtedy zakiełkowała myśl - a może też spróbować?
Drogie Autorki - dziękuję za inspirację !
Tak powstał mój blog "zapiski spod lasu". I pomimo tego, że opisywałam również różne dawne i niedawne kłopoty, sam proces pisania zajmował tyle myśli, że dzięki temu inne sprawy oddalały się na drugi plan. Tak więc chociażby z tego względu blog spełnił związane z nim oczekiwania.
Choć piszę rzadko, to zdobyłam grono Czytelników, którym jestem szczególnie wdzięczna. Pomijając niejako terapeutyczną funkcję, to niewątpliwie dopiero dzięki Nim pisanie nabiera prawdziwego sensu. Dziękuję Wam wszystkim - za uwagę, poświęcony czas i miłe słowa.
Decydując się na stworzenie bloga nie miałam też pojęcia, że przy tej okazji odkryję inny świat - piszących, wrażliwych ludzi. Okazało się, że nie wszystkim wystarczy pełna micha, flaszka i ekran telewizora. Przez ostatnie lata miałam wrażenie, że nasz kraj został totalnie opanowany przez głupotę, bezmyślność, chamstwo i tandetę. A to nieprawda i wiedzę o tym zawdzięczam blogowi. Rozproszeni w wielu miejscach żyją wspaniali, ciekawi ludzie znajdujący czas na piękne opisywanie własnego życia. Ten świat równoległy - blogowy sprawia, że nie czuję się już taka nie pasująca i obca. Oczywiście nauczyłam się funkcjonować w naszej niełatwej rzeczywistości i radzę sobie naprawdę dobrze. Ale nieraz mam wrażenie, że to nie ja - prawdziwa, i że wszystko wokół to nie moje miejsca.
Teraz jest trochę inaczej i dlatego - Blogu - dziękuję ! Czytelnicy - dziękuję !
sobota, 22 marca 2014
Kozie love story
Kajtek - bezrogi biały koziołek przybył do nas pod koniec czerwca 2013 z likwidowanej hodowli. Życie uratowała mu przypadkowa wizyta w tamtym gospodarstwie mojego męża - zbieracza kozich nieszczęść.
I tak oto znalazł się u nas.
Przygotowaliśmy mu pomieszczenie przy stodole, z wydzielonym fragmentem ogrodu, w którym kiedyś przebywały nasze pierwsze kozy. Gdy rozejrzał się dokładnie w nowym miejscu i stwierdził, że jest sam, wpadł w straszną rozpacz. Meczał przeraźliwie i właściwie bez przerwy, a jego żałosny głos roznosił się po całej okolicy. Ponieważ sama jestem bardzo uczulona na hałas i pilnuję, aby moje psy nie szczekały bez kontroli, to kajtkowe bezustanne meczenie wywoływało u mnie panikę. Co robić - jak go uciszyć? Zauważyłam, że przestaje w momencie gdy ma kogoś w zasięgu wzroku - w zasadzie to wystarczało aby się uspokoił. W tym stanie rzeczy kolejne prawie całe dwa dni ja i mąż spędziliśmy na zmianę na werandzie, przemawiając do Kajtka. Miałam nadzieję, że po jakimś czasie uspokoi się i przestanie. Ale jednak nie, a wręcz przeciwnie - było coraz gorzej. Cóż było robić - trzeciego dnia zaczęłam poszukiwania. W grę wchodził tylko młody koziołek, bez rogów i według "widzimisię" męża umaszczony brązowo. Udało się - hodowla pod Rzeszowem miała takiego do sprzedania !
W sobotę mąż zapakował do bagażnika dużą klatkę do przewożenia psów i wyruszył w drogę. A ja kolejny dzień spędziłam przemawiając do Kajtka, bo każde moje chwilowe zniknięcie wywoływało żałosne meczenie. I tak siedząc na tej werandzie dumałam, co zrobimy jak się koziołki nie dogadają? Albo jak mimo wszystko Kajtek nadal będzie tęsknił za swoim dawnym towarzystwem ? To byłaby katastrofa - przecież nie mogę spędzać całych dni pocieszając zrozpaczonego kozła !
Pełna niepokoju wypatrywałam samochodu i o zmroku doczekałam się - przyjechali.
Bartek - nazwany tak przez poprzednich właścicieli - wyskoczył z klatki i rozpoczął zwiedzanie swojego nowego miejsca. A ja odetchnełam z ulgą, ponieważ Kajtek zaskoczony widokiem nowego towarzysza natychmiast zapomniał o rozpaczy.
Cały następny dzień koziołki spędziły walcząc - tłukły się tymi bezrogimi łbami, aż krew tryskała. Za to kolejny ranek przyniósł upragniony spokój - przestały już walczyć, ponieważ Kajtek szybko został przywódcą stada. Od tej pory większość czasu zajmowało im tradycyjne zajęcie kóz - jedzenie.
Widać było, że koziołki bardzo przypadły sobie do gustu - często spały przytulone do siebie. Ale nie zauważyłam jakichś zalotów - po prostu pokochały się platoniczną kozią miłością !
Jesienią koziołki zostały oddelegowane do oczyszczenia zarośniętej łąki obok naszego placu budowy.
I jak na budowę przystało zamieszkały w przyczepie.
Dobrze im tam było - spokój, trawy po pachy - no prawie kozi raj.
Siłą rzeczy powstała też myśl o budowie pomieszczenia dla nich - wykop przy okazji melioracji został zrobiony, ale niestety nie zdążyliśmy przed zimą z niczym więcej.
A teraz koziołki będą musiały na swoją koziarnię poczekać - w grudniu po prawie trzyletniej przerwie ruszyliśmy z budową i weszliśmy w fazę wykończeniową. Doczekałam się wreszcie i niezmiernie się z tego cieszę.
Mroźny czas Kajtek i Bartek spędzili w koziarni, obydwaj w jednym boksie. Ciasno im było, ale gdy próbowałam je rozdzielić to zrobił się taki cyrk, że dałam spokój.
W stadzie z innymi kozami cały czas trzymają się razem, chodzą prawie jak konie w zaprzęgu. Komicznie to wygląda, gdy pasą się przytulone do siebie.
Pod koniec grudnia Kajtek zrobił swoje i Amelka oraz Barbie są kotne.
Natomiast Paula nie miała rui i Bartek - przeznaczony dla niej kolorystycznie, nie miał okazji poszaleć.
W związku z tym na razie nie sprawdzę co z tych doborów kolorami wyjdzie. Według mnie nie ma to żadnego znaczenia, ale mąż twierdzi inaczej. Swoją drogą w ogóle nie wiadomo czy będzie okazja - nie powiem żeby Bartek zbytnio rwał się do kóz !
Czyżby jego kozie serce zostało już skradzione ???
Kajtek i Bartek drugi
Subskrybuj:
Posty (Atom)